W październiku 2003 r., przełożeni, najprawdopodobniej będący w czarnej rozpaczy, podjęli straceńczą decyzję, aby wysłać moją skromną osobę do Iraku i to w charakterze dowódcy jednego z pododdziałów. Bezpośredni pryncypał wezwał mnie do siebie poprzez służbę dyżurną, toteż pomknąłem jak na skrzydłach i bezceremonialnie władowałem się do jego kancelarii, zapominając o dobrym obyczaju pukania w drzwi. Chłop obrzucił postać mą wieloznacznym spojrzeniem i już otwierał usta, aby z hukiem wywalić mnie z pomieszczenia, jednak po krótkim namyśle zmienił zamiar, zrezygnowany zwiesił ramiona i zasyczał: „Wlazłeś tutaj, kurwa, jak do oberży! Może byś się chociaż zameldował, co? Powoli zaczyna mi już brakować słów na Twoje zachowanie!”. Nawet przez chwilę nie przejąłem się marsową miną dowódcy. Znaliśmy się już siedem lat – z czego, „jak do oberży”, wchodziłem do niego minimum sześć – a na „brak słów na moje zachowanie” chłopina cierpiał chronicznie. Nie mogłem dopuścić do sytuacji niekomfortowej, toteż rozsiadłem się nieproszony na krześle, wyciągnąłem notatnik i, gotów do czynienia zapisków, zaskrzeczałem radośnie: „Panie Majorze, napijemy się kawy, dobra?”. Jego oczy wyraziły jedynie bezradność, wypowiedział szeptem kilkukrotnie złożone zdanie, krytykując w nim jakiegoś „rozbestwionego bachora, wychowanego na własnym łonie”, po czym poprosił adiutanta o dwie kawy. Kilka minut później żłopaliśmy ciepły płyn, paliliśmy papierosy, „Stary” dyktował mi do kajetu swoje oczekiwania, co do misyjnego wyszkolenia wojska i wszystko szło sprawnie, zgodnie z utartym schematem.
Zgodnie z utartym schematem zabrałem się za przygotowania do wyjazdu. Intensywne szkolenie, przeplatane badaniami lekarskimi i pobieraniem nowych elementów wyposażenia, całkowicie wypełniły kilka najbliższych miesięcy. Strzelania ze wszystkich rodzajów broni, walka w terenie zurbanizowanym, przygotowywanie i wychodzenie z zasadzek, przeszukania pojazdów, prowadzenie ognia do celów ruchomych z jadących samochodów – to wszystko było trenowane dziesiątki razy, aż do znudzenia, ale nikomu nawet nie przyszło do głowy, by odstąpić od zatwierdzonych planów i diagramów ćwiczeń. Żołnierze czasem narzekali i marudzili, wskazując na ciągłą powtarzalność czynności, ale nikt się tym nie przejmował, gdyż narzekanie i marudzenie należy do podstawowych żołnierskich obowiązków. Wreszcie, pomyślnie przeszedłem wszystkie sprawdziany i w ostatniej dekadzie stycznia roku 2004, znalazłem się w świętym mieście szyitów – Karbali.
Karbalę nazywano „małym Bagdadem”, gdyż było w niej bardzo niespokojnie. Ciągle zdarzały się ataki na lokalną policję, napady na drobnych przedsiębiorców, wybuchy min-pułapek i wiele innych, negatywnych zdarzeń. Jakby tego było mało, to Allah albo Pan Bóg podszepnął Amerykanom, by stworzyć Iracki Korpus Obrony Cywilnej, złożony z największych nieudaczników, jakich można sobie tylko wyobrazić. Pododdziały te nosiły na ramieniu pomarańczową opaskę z literami ICDC (ICDC – ang. The Iraqi Civil Defense Corps, spolszczona wymowa „AjSiDiSi”), a jednym z naszych zadań było zaprowadzanie spokoju w mieście i wdrożenie tego pospolitego ruszenia do roboty patrolowej. Dowódca batalionu – awansowany świeżo do stopnia podpułkownika – rwał włosy z głowy, klął na czym świat stoi i za wszelką cenę próbował wykonać ów karkołomny rozkaz. Jako polskiego opiekuna wyznaczył Irakijczykom jednego z podoficerów, znanego z anielskiej cierpliwości – takiego „człowieka bez nerw”.
„Człowieka bez nerw” znałem wcześniej tylko z widzenia. Spotykaliśmy się najczęściej na lotnisku Balice, podczas załadowywania wojsk do statków powietrznych, przed skokami spadochronowymi. Służył w innym batalionie, był plutonowym, dowódcą jakiejś aparatowni w kompanii łączności i nasze relacje ograniczały się do zdawkowego pozdrowienia, a czasem do przelotnego uścisku dłoni. Niewysoki, krępy, nieproporcjonalnie zbudowany, potwornie silny i małomówny, nie miał kolegów ani bliższych znajomych, za to całe godziny spędzał na hali sportowej, wspinając się po linie lub rzucając ponad stukilogramowym manekinem zapaśniczym, niczym workiem pierza. Miał na imię Mariusz, ale o tym wszystkim dowiedziałem się dopiero w lutym 2004 r., gdy zaczęliśmy współdziałać przy szkoleniu „synów Orientu”. Mahometanie beztrosko obchodzili się z bronią, co sprowadzało na wszystkich niebezpieczeństwo przypadkowego postrzału. Mariusz tłumaczył im wielokrotnie, że nie mogą być tak infantylni, ale nie przynosiło to większego skutku. W końcu, nakazano im do pilnować położony najdalej od bazy posterunek, a przy nocnych zmianach wartowników miał asystować nasz bohater. Wszystko szło nieźle, aż do pewnego lutowego wieczora.
Pewnego lutowego wieczora pełniłem służbę dowódcy pododdziału szybkiego reagowania (QRF – ang. quick reaction force , spolszczona, skrótowa nazwa „kłik”). Około godziny 22.00 do kontenera służbowego wszedł Mariusz i powiedział: „Biorę nowych z >AjSiDiSi< i idę z nimi na podmiankę. Jakby coś, to dam znać po >Radmorze<”. Oficer działający w Taktycznym Centrum Operacyjnym (TOC – ang. Tactical Operations Center, spolszczona wymowa „tok”) odrzekł zdawkowo: „Dobra, Mario, leć!” i konwersacja dobiegła końca. Tutaj jestem winien Państwu wyjaśnienie, czym był ów „Radmor”. Otóż, była to niewielka radiostacja osobista UKF, oznaczona symbolem „3501”, używana przez żołnierzy do komunikacji na krótkich odległościach, nieco przypominająca cywilne krótkofalówki i spieniająca podobną rolę. Po całej rozmowie plutonowy poprawił hełm, ułożył karabinek w pozycji dogodnej do natychmiastowego użycia i wyprowadził bezładną gromadkę Arabów poza bezpieczne fortyfikacje. Nikt z nas nawet nie przypuszczał, że będzie to noc obfitująca w kilka dynamicznych wydarzeń.
https://zyciestolicy.com.pl/przyjaciel-w-sutannie/
Dynamiczne wydarzenia zapoczątkowała kwadrans później długa seria z broni maszynowej. Ktoś w ciemności tylko krzyknął: „O kurwa”, a z głośnika dobiegł nas głos Mariusza: „Jestem na >Szakalu trzecim<. Dostałem ogień. Zalegam. Obserwuję przedpole. >AjSiDiSi< spierdoliło. Jestem sam. Strat własnych – brak. Zużycie amunicji – brak… ale to się, kurwa, zaraz zmieni!”. Radio zamilkło, a ciemności przeszyła krótka seria czerwonych pocisków smugowych. Po chwili znów spłynął meldunek: „Odpowiedziałem ogniem. Ogień w celu. Zużycie amunicji – osiem. Proszę o wsparcie, bo mnie tutaj zajebią, a fajną laskę poznałem na mieście przed wyjazdem!”. Teraz opowiem Czytelnikom, co znaczyły poszczególne słowa polskiego żołnierza. W codziennej komunikacji „Szakalem nr 3” nazywaliśmy silnie rozbudowany inżynieryjnie rejon, w odległości kilkuset metrów od bazy. Było to miejsce pilnowane przez ICDC, osłonięte przemyślnie rozstawionymi betonowymi zaporami i wysoko usypanymi wałami z piachu. Tam leżał ukryty dzielny plutonowy, sam, w czarną arabską noc, wymieniając ogień z grupą uzbrojonych przeciwników na dystansie kilkudziesięciu metrów. Fraza „dostałem ogień” znaczyła, że do niego strzelano, po czym on przywarł do ziemi, uważnie oglądał co dzieje się przed nim, a na końcu ostrzelał napastników i był w stanie dostrzec, iż trafił. Wątku o poznanej na mieście kobiecie chyba rozwijać nie muszę, ale wielokrotnie słyszałem, że spadochroniarskie serca są czułe i kochliwe. Wtedy pojawił się dowódca batalionu z wyrzeźbionym na policzku kształtem poduszki, w hełmie, kamizelce przeciwodłamkowej, dresowych portkach i jakiejś cywilnej bluzie. Rozejrzał się wokół, spojrzał na oficera dyżurnego i powiedział: „Niech wsparcie da mu >Kojot<”.
„Kojot” był kryptonimem radiowym patrolu osłaniającego bezpośrednio strefę wokół bazy. Tego wieczoru operował w niej kapitan Jacek, dowódca elitarnej kompanii rozpoznawczej, a prywatnie mój serdeczny kolega. Oficer TOC-u wydał komendę, patrol pojechał w rejon starcia i podjął dzielnego podoficera. Wszyscy wrócili do bazy cali i zdrowi, a jedynie pobladła twarz Mariusza była znakiem, że całe zajście odcisnęło na nim jakieś piętno. W spokoju doczekaliśmy do rana, by bladym świtem udać się na miejsce nocnej walki.
Nocna walka pozostawiła niewiele śladów. Plutonowy wskazał miejsce, z którego prowadził ogień i faktycznie, leżało tam kilka łusek kalibru 5,56 mm. Kilkadziesiąt metrów dalej, pomiędzy palmami, leżał sandał i kilkadziesiąt łusek od karabinku Kałasznikowa, a przysypana piaskiem, brązowiejąca od słońca plama świadczyła, że Mariusz był skuteczniejszy. Porobiliśmy fotografie, wróciliśmy do bazy, przełożeni sporządzili meldunki do sztabu dywizji, zaś dowódca batalionu wyróżnił Mariusza pięknym ryngrafem, przed frontem szyku pododdziałów. Każdy chciał mu uścisnąć rękę i poklepać po plecach, ale chłop uciekał gdzie mógł, bo zwyczajnie zawstydzała go niespodziewana popularność. Po tygodniu wszystko wróciło do normy i nasza służba znów przypominała żołnierski, utarty schemat.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 03 marca 2020 r.
1 komentarz
Skończyłem. Tash, jak ja lubię te Twoje raporty, okraszone niemal MonthyMonty Pythonowskim humorem.
Jeszcze nie trafiłem na taki przekaz wydarzeń w Karbala, jak u Ciebie. Dziękuję
P.S.
Koksownik masz?
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.