Legendy dwie
Legenda to opowieść o postaciach historycznych lub uważanych za historyczne. Mędrcach, politykach, władcach, rycerzach i sportowcach. Opowiem Państwu o dwóch piłkarzach, którzy legendami w świadomości nie tylko lokalnej stali się już za życia. Będzie to opowieść słodko – gorzka o człowieku spełnionym szanowanym, ba kochanym wręcz, ale również opowieść o złym wyborze życiowej ścieżki, wyborze, który zakończył się tragicznie.
Przodownik
Aż trudno uwierzyć, że 13 listopada Stanisław Oślizło skończył 85 lat. Szczupły, wyprostowany jak struna, elegancki, zdaniem wielu pań przystojny. Człowiek z klasą. Młodszym kibicom to nazwisko, niestety, może niewiele mówić. Dla starszych, takich czterdzieści, pięćdziesiąt plus, fanów futbolu Oślizło to symbol wielkiego Górnika Zabrze. Jako kapitan śląskiego klubu ośmiokrotnie odbierał puchar za mistrzostwo Polski. Choć nigdy nie zagrał w Igrzyskach Olimpijskich ani na mistrzostwach świata, jest uznawany za jednego z najlepszych obrońców w dziejach. Jako jedyny Polak w historii zdobył gola dla polskiego klubu w finale europejskich pucharów – w 1970 roku kiedy to Górnik w finale Pucharu Zdobywców Pucharów minimalnie uległ Manchesterowi City 1:2.
Jak każdy chłopak ze wsi w dzieciństwie łączył naukę z pracą na roli, ale również uczył się gry na pianinie, a piłką na poważnie zainteresował się dopiero w klasie maturalnej. Do dziś ma swój gabinet na nowym stadionie Górnika, aktywnie uczestniczy w życiu klubu, a w Zabrzu, gdzie tylko się pokaże, to ludzie kłaniają mu się w pas, dziękując za to co zrobił dla śląskiej i polskiej piłki.
Zasypany
Igorowi Sypniewskiemu nie ukłoni się już nikt. Nikt też, nie złożył mu życzeń na przypadające 10 listopada 48. urodziny. Nie to, że nikt o nim nie pamiętał. Po prostu nie było takiej możliwości, bo Igor sześc dni przed swoim świętem zmarł.
Choć tak naprawdę nic z ŁKS-em nie wygrał, to już za życia stał się legendą klubu z Alei Unii. Był chłopakiem stąd, z łódzkich Bałut, owianego złą sławą matecznika kibiców ŁKS-u. Tu piłką obijał mury kamienic, podrywał dziewczyny, wypił pierwsze piwo. Przez łódzki klub przewinęło się wielu lepszych zawodników, ale to Sypniewski ma trwałe miejsce w pamięci kibiców. Jednego dnia w barwach Panathinaikosu Ateny wkręcał w ziemię obrońców Arsenalu Londyn i błyszczał w Europie, by za chwilę skrzynkami stawiać kumplom wódkę na Bałutach. Był lokalnym symbolem sukcesu. Dowodem, że nawet z naprawdę specyficznego środowiska można się wybić, zaistnieć w świecie, a przy tym nie stracić tożsamości skąd się pochodzi.
Na boisku Sypniewski nie bał się nikogo. Przestawiał przeciwników, jak klocki. Kiedy stadionowy gwar milkł, Igor stawał się samotnym, zagubionym chłopakiem, któremu szlak do krainy szczęścia wyznaczał alkohol. W znakomitej autobiografii „Zasypany” napastnik przyznał się do choroby alkoholowej, depresji i wynikającej z tych schorzeń próby samobójczej. Od śmierci rodziców, którzy się nim opiekowali, w zastraszająco szybkim tempie, zjeżdżał w dół. Opuchnięty, zaniedbany, smutny. Nic nie zostało z uśmiechniętego, tym zawadiackim uśmiechem słodkiego drania chłopaka, który spontanicznie cieszył się po strzelonych golach. Na świat patrzył zmęczonymi oczami zrezygnowany, pogodzony z losem, zgorzkniały mężczyzna.
Dwie legendy, dwie rocznice urodzin, dwaj ludzie. I dwa kroki wykonane we wczesnej młodości. Kroki niewielkie, ale decydujące o tym, jak te historie się skończą. Niestety, Igor Sypniewski gdzieś na początku swojej drogi źle skręcił.
Piotr Radomski