Site icon ZycieStolicy.com.pl

Zmierzch piłkarskich bogów

piłkarskich bogów

Zmierzch piłkarskich bogów

Jeśli wierzyć Grzegorzowi Markowskiemu z Perfectu, to najważniejszym jest, żeby „zejść ze sceny niepokonanym”. Nie wydaje mi się, by Lionel Messi czy Cristiano Ronaldo znali ten kawałek legendarnej kapeli, ale jestem pewien, że jadąc do Kataru na swoje ostatnie mistrzostwa świata, marzyli, by zejść ze sceny w blasku fleszy, otoczeni wielbiącym ich tłumem i najlepiej z Pucharem Świata pod pachą. Tyle, że życie ma to do siebie, że lubi drwić z człowieka w najmniej spodziewanych momentach…

Co zapamiętam z trwających w Katarze mistrzostw świata, oczywiście oprócz antyfutbolu w wykonaniu Polaków? Cudowny, wciąż trwający sen piłkarzy Maroka, wolę walki japońskich samurajów, łzy Brazylijczyków po przegranej w karnych z Chorwacją i najlepszy dotąd mecz: Holandia – Argentyna. Najbardziej jednak utkwi mi w głowie obrazek zapłakanego Cristiano Ronaldo po porażce z Marokiem w ćwierćfinale. Samotny, opuszczony przez wszystkich, idący tunelem do szatni z nisko spuszczoną głową, twarzą zakrytą dłońmi… Piłkarski heros zrzucony z postumentu. To miał być jego mundial. Ostatni, wielki spektakl. Katar miał być zadośćuczynieniem za upokorzenia jakich Cristiano doświadczył w Manchesterze United, gdzie najpierw chciano go na siłę wypchnąć z klubu, a kiedy to się nie udało, to posadzono na ławce rezerwowych. A na koniec i tak rozwiązano z nim kontrakt.

Mundial miał być wielkim zwieńczeniem wielkiej kariery, a okazał się koszmarem. Co prawda CR7 strzelił bramkę z karnego i tym samym zapisał się w historii, jako zdobywca goli na pięciu kolejnych turniejach o Puchar Świata, ale kończył, tak jak w Manchesterze. Upokorzony tym, że zamiast czarować na boisku w meczach ze Szwajcarią i Marokiem siedział wśród rezerwowych. Kiedy kamera pokazywała zbliżenie jego twarzy, to widać na niej było znużenie, rozczarowanie, zawód i niemal fizyczny ból. Ronaldo nie powiedział tego głośno (jeszcze), ale mógł poczuć się zdradzony przez tego, dla którego przez lata był najwierniejszym żołnierzem, boiskowym generałem, przez trenera Portugalii – Fernando Santosa. Dodatkowym policzkiem, niemal splunięciem w twarz musiał być dla Cristiano fakt, że Santos zastąpił go 20-letnim młokosem Goncalo Ramosem, a ten od razu wbił Szwajcarom trzy gole.

Ironia losu polega na tym, że choć każdy z nas oglądał setki meczów, w których Cristiano Ronaldo strzelał piękne bramki, to pewnie zapamiętamy go jako wielkiego przegranego. Tego, który odszedł we łzach i samotności.

Nie wiadomo, jak z mistrzostwami świata pożegna się drugi z wielkich – Leo Messi. Piszę ten tekst przed półfinałem Chorwacja – Argentyna. Leo może doholować mocno przeciętną  drużynę Albicelestes do finału, a kto wie, może nawet do triumfu w Katarze. I odejdzie w blasku chwały, kochany i podziwiany, ale… i tak niespełniony. Bo, jak powiedział, inny wielki przed laty argentyński piłkarz – Mario Kempes, choćby Messi zdobył i dziesięć tytułów mistrza świata, to i tak w sercach Argentyńczyków zawsze będzie tylko drugi. Pierwsze miejsce już na wieki zarezerwowane jest bowiem dla boga wszystkich piłkarskich bogów – Diego Armando Maradony.

Piotr Radomski

Exit mobile version