„Zmienne perspektywy”
Pozwolę sobie przypomnieć Państwu jesień roku 2015 i początek 2016 oraz narrację wtedy panującą w nadwiślańskich mediach liberalnych. Premier Węgier, Viktor Mihály Orbán, był co prawda trochę zły, ale nie tak zły, jak Jarosław Kaczyński. Skąd te lepsze noty Madziara? Ano stąd, że ugrupowanie któremu szefował – Węgierski Związek Obywatelski (Fidesz) – było składową Europejskiej Partii Ludowej (EPL), czyli frakcji dominującej zarówno w instytucjach, jak i Parlamencie Europejskim. Do grupy EPL zaliczano także niemieckich chadeków spod sztandarów Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej Niemiec (CDU), czyli macierzy kanclerz Angeli Merkel. Powszechnie wiadomo, że zakompleksieni, wiecznie pretendujący do bycia „prawdziwymi Europejczykami” medialni wyrobnicy spod Tatr nic antyniemieckiego powiedzieć nie mogli, bo wtedy musieliby szukać innego zajęcia, a przecież do niczego się nie nadają, bo po europeistyce w Wyższej Szkole Pasania Byków trudno znaleźć jakąkolwiek robotę. Do dziś dźwięczą mi w uszach słowa o tym, jak to Orbán wszystkich „uwodzi” na brukselskich korytarzach i jakim jest zręcznym dyplomatą. Miało to stanowić niedoścignione tło dla premier Beaty Szydło i szefa resortu spraw zagranicznych, Witolda Waszczykowskiego. Połykacz żurnalistycznej papki miał zrozumieć, że Węgier psoci i psuje szyki jaśnie oświeconym rządcom z Zachodu, ale jego zręczność zapewnia mu bezkarność. Co innego my – „Polaczkowie nieumiałki” – którzy winniśmy słuchać głosu unijnego bezkrytycznie, bo inaczej będzie z nami źle. Lata minęły i w marcu 2019 roku Fidesz zawieszono w prawach członka EPL, a dokładnie dwa lata później sami Węgrzy z owej rodziny partyjnej odeszli. Wtedy nagle okazało się, że budapesztański premier to faszysta na cały etat, demokracja nad Dunajem dawno umarła, a Władimir Putin często u niego pomieszkuje kątem. Tutaj oczywiście szydzę, jednak zmiana postrzegania postaci pana Viktora może być kanonem dziennikarskiej zmiennej perspektywy.
Zmienne perspektywy szermierzy pióra i polityków nie są niczym nowym, ani zaskakującym, szczególnie w Polsce, gdzie panuje taka dyktatura, w której parlamentarzyści opozycyjni, w świetle kamer, odgrażają się obozowi rządzącemu, że po przejęciu przez nich władzy litości dla poprzedników nie będzie. Tylko w demokracji posłem na sejm może zostać warchoł, nieuk i kretyn, ale z tym zdążyliśmy pogodzić się już dawno. Ubolewam jedynie, że nikt nie chce sięgnąć do wypowiedzi dziennikarzy i polityków sprzed lat, aby wskazać im brednie, jakimi karmili swoich zwolenników. Moi Czytelnicy pamiętają opór materii towarzyszący budowie struktur Wojsk Obrony Terytorialne (WOT), prawda? Do dziś wspominam opowieści o „brunatnych bojówkach Macierewicza”, „prywatnym wojsku szefa MON” czy przewidywania, jak to WOT będzie dokonywał aresztowań niepokornych. Minęło prawie pół dekady i chyba nie ma obecnie w Polsce człowieka, który wątpiłby w przydatność „Terytorialsów”. Są wszędzie, zawsze pomocni, nie bojący się zagrożeń oraz służący z poświęceniem i ofiarnie. Nie ma ich w żadnych aferach, skandalach czy zawieruchach. Walka z pandemią COVID-19 bez nich byłaby nieskuteczna i – w mojej ocenie – niemożliwa do przeprowadzenia. Dziś już nikt nawet nie śmie krzywo spojrzeć na gen. dyw. Wiesława Kukułę i jego podwładnych, ale nie odnotowałem też żadnego przypadku posypania głowy popiłem przez ex-przeciwników formacji. I tutaj należałoby brać przykład z tak często krytykowanych przeze mnie Niemców.
Niemcy uruchamiają obecnie nowy program, mający za zadanie przyciągnięcie ochotników do służby w Bundeswehrze. Swoim kształtem przypomina on nieco nasz WOT i w założeniu ma być kuźnią przyszłych, „pełnowartościowych” kadr dla armii. Po prawie dekadzie od zlikwidowania zasadniczej służby wojskowej, środowisko berlińskiego MON-u zrozumiało, że wojsko nie jest w stanie wykonać stawianych przed nim zadań w czasie pokoju, bo zwyczajnie brakuje w nim ludzi. Szefowa resortu, Annegret Kramp-Karrenbauer, podjęła kroki zaradcze i obecnie trwa pilotażowa część przedsięwzięcia. Program szkolenia – przynajmniej w dwóch początkowych etapach – jest praktycznie identyczny z naszym, toteż wnioskuję, że niemieccy liniowcy bardzo starannie przemyśleli całe zagadnienie i przedsięwzięcie ma duże szanse powodzenia. Co ciekawe, ze strony ław opozycyjnych, czyli Sojuszu 90/Zielonych, czy samej Alternatywy dla Niemiec, nie słychać praktycznie żadnych głosów krytycznych. Jednym zgrzytem było wprowadzone przez panią minister nazewnictwo – „Heimatschutz”, czyli „ochrona ojczyzny” – co wzbudziło sprzeciw nawet w rządzie, ponieważ skojarzenia z czasami hitlerowskimi były aż nazbyt widoczne. I to tyle z negatywów. Żadnych bzdur o bojówkach i prywatnych armiach nikt nie słyszał, natomiast wszyscy ze zrozumieniem przyjęli konieczność odbudowania własnych sił zbrojnych. Bezpieczni – położeni pomiędzy Polską a Francją – Niemcy, mający wyśmienite stosunki z Rosją doskonale zdają sobie sprawę z konieczności posiadania sprawnej machiny armijnej. Być może nasz obóz rządzący powinien się na ten zaodrzański sposób postrzegania rzeczywistości powołać, gdy znów spadnie na niego krytyka, bo niczego nie można już dziś wykluczyć, a przeciwnicy Zjednoczonej Prawicy mają bardzo zmienne perspektywy.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 12 kwietnia 2021 r.