W ogólnym ustroju naszego organizmu zęby znajdują nader wybitne miejsce, a utrzymanie ich w złym lub dobrym stanie albo zapobiega wielu cierpieniom, nie tylko miejscowym, lecz i ogólnym, albo też dopomaga do ich rozwoju, a niejednokrotnie staje się bezpośrednią ich przyczyną – pisał łódzki lekarz dentysta A. Głogowski w „Kalendarzu Informacyjno-Adresowym Łodzianin na 1893 r.”.
Nie bez powodu. Stan uzębienia, szczególnie biedniejszych łodzian, był tragiczny. Liczne ubytki, nie tylko próchnicze, ale w całym zębowym garniturze, i obezwładniający odór „prosto z gęby” – odbierały uśmiechowi wszelki czar.
Próbowali temu zaradzić lekarze.
Ponieważ łatwiej jest nie dopuścić choroby aniżeli ją leczyć, przeto należy gorliwie nakłaniać wszystkich, aby organ tak ważny, jak zęby, starali się utrzymać w jak najlepszym stanie – przekonywali w prasie.
Pierwsi dentyści pojawili się w Łodzi w latach 80. XIX w. Byli to dr J. Mehl, bracia J. E. Heberfeldowie i B. Brzozowski. Na przełomie XIX i XX w. dentystów było już 32, w tym pięć kobiet. Praktyki lekarskie otwierali zwykle przy Piotrkowskiej.
Chcąc zachęcić łodzian, by nie tylko korzystali z taniego rwania zębów, ale droższego leczenia ich, anonsowali się w prasie. I to jak! A to że wykonują zabiegi bez bólu, ba!, nawet przy użyciu gazu rozweselającego. Że plomby wstawiają cementowe, a nawet ze złota, choć najdroższe, to, jak wówczas uważano, najlepsze. Oczywiście mieli też ofertę dla biedniejszych – plomby ze srebra lub też dla zupełnych biedaków – najtańsze amalgamatowe.
By jeszcze bardziej zachęcić do wizyt, proponowali nawet bezpłatne konsultacje. Uwagę klientów miała też przyciągać poważnie brzmiąca nazwa wieli praktyk – klinika dentystyczna. Zaczęły one powstać na początku XX w., oczywiście także przy Pietrynie, np. pod numerem 124, w domu Tischera, powstała Pierwsza Chrześcijańska Lecznica Chorób Zębów i Jamy Ustnej.
W klinikach przyjmowali nie byle jacy lekarze, bo tzw. skończeni, czyli posiadający odpowiednie uprawnienia zawodowe. Wyrwanie zęba kosztowało tu 15 kopiejek, plomba zwykła 35 kop., sztuczny ząb 65 kop. Za 50 kop. można było uzyskać przeróbkę i naprawę całego zestawu sztucznych zębów. Jak ktoś chciał mógł też zamówić nową sztuczną szczękę „z kauczuku, w złocie i bez podniebienia” w przystępnej cenie, dla robotników „znacznie zaniżonej”.
Choć oferta lekarska była szeroka, stan uzębienia łodzian wciąż pozostawiał wiele do życzenia, bo byli tacy, których przed dentystą paraliżował strach. Ci szukali pomocy w aptece, gdzie mogli nabyć niezwykle skuteczny, jak reklamowano, środek na ból zębów – Eliksir Wielebnych OO. Benedyktynów. Ponoć wystarczyło użyć codzienne zaledwie kilka kropli, by zęby po nim zyskały alabastrową białość, dziąsła się wzmocniły, a oddech zyskał wyborną świeżość.
Preparat był jednak dość drogi, więc apteki oferowały też tańsze substancje, m.in. tzw. kredę pławioną, czyli zwykły węglan wapnia. Dodawszy do niego sproszkowanej kory chinowej i parę kropel olejku miętowego, można było uzyskać pastę do czyszczenia zębów nie gorszą niż zagraniczne. Do mycia zębów zalecano też pastę na bazie mydła zwyczajnego, tzw. lekarskiego, do którego dodawano kredy lub magnezji, kilka kropli wyciągu z kory chinowej lub korzenia tataraku, a dla zapachu – jakiegoś olejku eterycznego, np. fiołkowego.
Na wzmocnienie dziąseł lub odświeżenie oddechu polecano też nalewkę chinową z domieszką wody kolońskiej!
No cóż, choć liczba dentystów w Łodzi z czasem znacząco wrosła, to i tak wszyscy mieli, co robić.
Niestety, najczęściej mogli rwać. Zęby oczywiście.
Źródło: https://bmiroslawska.pl/zeby-po-lodzku/