Pamiętam dobrze niedzielne popołudnie 25 listopada 1990 r., które częściowo spędziłem w pomarańczowo-białym autobusie marki Autosan, przemierzającym dzielnie trasę z Tomaszowa Mazowieckiego do Łodzi, zahaczającym po drodze o, słynącą z targów końskich, miejscowość Jeżów. Wracałem z wypadu na wieś, podczas którego pomagałem mojej Babci w pracach gospodarskich, ale faktycznym celem peregrynacji było głębokie wejrzenie w pewne szmaragdowe oczy oraz posłuchanie szczebiotu ślicznej i urokliwej osóbki. Z wiadomych przyczyn nie mogę przytoczyć żadnych szczegółów tyczących właścicielki wspominanych ócz, ale dodam jedynie, iż byłem strasznie rozmarzony i w nastroju wielce romantycznym. Gdzieś w okolicach osady Rogów sięgnąłem do portfela, by po raz tysięczny spojrzeć na fotografię mej bogdanki i przy okazji dotknąć największego skarbu jak wtedy posiadałem, czyli otrzymanego dosłownie kilka dni wcześniej dowodu osobistego.
Dowód osobisty uprawniał moją osobę do oddania głosu w wyborach prezydenckich i miało to być pierwsze takie wydarzenie w mym życiu. Przed wyjazdem Ojciec surowo napominał mnie, żebym wrócił na łódzkie blokowisko z takim wyliczeniem, by pójść z nim i wziąć udział w elekcji głowy państwa. Już samo polecenie było nieco szokujące, gdyż Rodzice moi w wyborach udziału nie brali. Cały okres PRL-u nie ruszali się z domu, bowiem zdawali sobie sprawę, iż wszystko jest ukartowane i szkoda czasu na udział w takich fasadowych przedsięwzięciach. Wyjątek, jaki zrobili 4 czerwca roku 1989, odbił się na nich strasznie gdyż mieli przekonanie, iż także dzięki nim doszedł do władzy rząd, na czele z Tadeuszem Mazowieckim i Leszkiem Balcerowiczem.
Leszek Balcerowicz był wówczas człowiekiem znienawidzonym w łódzkich fabrykach. Ludzie drżeli na sam dźwięk jego nazwiska, bowiem kojarzono go jedynie z niesamowitą drożyzną i likwidacją miejsc pracy. Nagle się okazało, że osoby, radzące sobie całkiem przyzwoicie w mrocznym okresie stanu wojennego i całej ponurej dekadzie Jaruzelskiego, nie są w stanie unieść na barkach liberalnej wolności i gospodarki wolnorynkowej, jaką zaserwował im Balcerowicz. Tata pracował w zakładach montażu maszyn włókienniczych, tyrając w systemie akordowym, zaś Mama była zatrudniona w przedsiębiorstwie produkującym wyroby pasmanteryjne i jej gaża także zależała od efektywności pracy. Obydwoje byli silni, bardzo sprawni, pracowici, cenieni przez przełożonych i wielokrotnie premiowani, a mimo to ich dwie pensje ledwie starczały na skromne utrzymanie czteroosobowej rodziny. Nie będę przytaczał epitetów jakimi określali poszczególnych członków Rady Ministrów, ale wymownym niech będzie fakt, że z rozrzewnieniem wspominali gabinety Zbigniewa Messnera i Mieczysława Franciszka Rakowskiego. Po takich doświadczeniach trudno się dziwić, iż ich nadzieją na lepsze jutro miał być także robotnik – Lech Wałęsa.
Lech Wałęsa otrzymał wtedy mój głos. Tak jest Drodzy Państwo – w godzinach wieczornych dnia 25 listopada 1990 r., w lokalu wyborczym przy ulicy Henryka Siemieradzkego w Łodzi, wrzuciłem do urny kartkę premiującą elektryka z Gdańska. Byłem dumny i spełniony, ponieważ czułem się strasznie dorosły, zaś Tata bardzo mnie chwalił i mówił, że „Lechu” na pewno poprawi nasz byt. Żaden z nas nie wiedział jak ma się to stać, ale wtedy najważniejszym celem było pozbycie się Balcerowicza i niewpuszczenie do pałacu prezydenckiego Mazowieckiego. Cel został osiągnięty połowicznie, gdyż niezbędną okazała się druga tura.
Druga tura elekcji prezydenckiej była już dużo prostsza. Wybór pomiędzy bohaterem Solidarności a jakimś Stanem Tymińskim, z jego czarną teczką, nie budził większych rozterek. Co prawda Ciotka Janina, zwana w naszym domu „Trajkoczącą Janką”, twierdziła, że Wałęsa to milicyjny donosiciel, ale jej ględzeniem nikt się nie przejmował. Rewelacje Ciotki puszczano mimo uszu, ale darzono ją wielkim szacunkiem. Janka była specyficzna, bowiem klęła jak szewc, szczególnie komunistów, paliła jak smok papierosy bez filtra, wyskubując ciągle zabłąkane drobinki tytoniu z uszminkowanych ust i przynosiła najświeższe polityczne plotki z tkalni Zakładów Przemysłu Bawełnianego im. Szymona Harnama. To od niej, już w połowie lat 80. XX wieku, można się było dowiedzieć o wszystkich wątpliwościach tyczących skoku Wałęsy przez płot i o słynnej motorówce, która miała go dostarczyć na teren Stoczni Gdańskiej. Ojciec kiwał tylko głową, słuchając jej opowieści, gdyż nie bez powodu uznawał Ciotkę za nieco „postrzeloną” i w dniu 9 grudnia roku 1990 konsekwentnie zagłosował ponownie na Wałęsę. Nie muszę chyba dodawać, że ja uczyniłem identycznie i czekałem na poprawę bytu.
Poprawa bytu nie przyszła. Nic nie zmieniło się na lepsze a wręcz przeciwnie – było coraz gorzej. Balcerowicz siedział na fotelu ministra finansów jeszcze rok, pensje relatywnie malały, kolejne zakłady zamykano, Wałęsa wdał się we wszystkie możliwe konflikty i przestał być jakimkolwiek symbolem dla robotników. Ja patrzyłem na gasnące nadzieje moich Rodziców i słuchałem ich modlitw, aby tylko nie skończyć na „kuroniówce”. Ze środków masowego przekazu zaczął płynąć jazgot o Polakach „nieumiałkach”, przyzwyczajonych do socjalistycznego nieróbstwa, którzy nie potrafią odnaleźć się w nowej, lepszej rzeczywistości. Zewsząd dobiegał klangor, że to schyłek „opierania o łopatę” i należy zabrać się do solidnej roboty, gdyż nastał czas gospodarczego liberalizmu.
Czas gospodarczego liberalizmu, który ja osobiście nazywam „czasem zbójeckiego kapitalizmu”, już się w Polsce skończył. Tragedii ludzkich nim spowodowanych nikt nie zliczy. Lech Wałęsa na zawsze pozostanie dla mnie symbolem zdrady a Leszek Balcerowicz ojcem polskiej biedy. Być może mam traumę na punkcie tych osób i jestem do nich uprzedzony, ale oni solidnie sobie na takie odczucia zapracowali. Kilka dni temu, całkiem przypadkiem, natknąłem się w przestrzeni medialnej na materiał filmowy z Balcerowiczem w roli głównej. Znów wysłuchałem jego rad o konieczności cięć wydatków budżetowych, ograniczenia wypłat i podniesienia wieku emerytalnego. Wróciły obrazy sprzed lat i zwyczajnie zrobiło mi się słabo. Nie wiem jakie będą moje preferencje polityczne za dekadę , ale wiem, że dołożę starań, aby człowiek ten już nigdy nie miał żadnego wpływu na sprawy Polski. Moi Czytelnicy zrobią oczywiście to, co uznają za najlepsze dla siebie, ale ja poczułem wewnętrzną potrzebę, aby podzielić się z Państwem moim wspomnieniem sprzed dekad.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 23 września 2019 r.
2 komentarze
Mam podbne odczucia i podejrzewam ,ze takich osób jest więcej, niestety.
W Łodzi ludzie wtedy żyli tym, że inni: stoczniowcy, górnicy, rolnicy, hutnicy mieli na koszt reszty utrzymywaną nierentowną produkcję, dodatki, programy osłonowe. O łódzkie włókniarki nie upomniał się nikt. W tym przede wszystkim „Solidarność”. Przy czym upadek przedsiębiorstw w Łodzi wynikał nie tyle z programu Balcerowicza ale z niekontrolowanego importu z Turcji i Chin. Za co odpowiada też rząd Olszewskiego.
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.