Zbliża się 14 lutego, wystawy sklepowe, całe centra handlowe, kwiaciarnie, większość stron internetowych – wszystko w kolorze czerwieni, co drugi znak to serce, co trzeci czerwona róża. Od koszulek, po bieliznę wszystko zapowiada Święto Zakochanych. I co by nie mówili przeciwnicy tego świętowania porównując je do Halloween, nazywając amerykańską komercjalizacją miłości, to my i tak będziemy je obchodzić bo „all we need is love…”
A dlaczego 14 lutego? A bo wiosna idzie Panie i Panowie. Przyroda się budzi do życia, ptaki śpiewają, dobierają się w pary i wiadomo co będą robić…
W IV w. chrześcijaństwo stało się w cesarstwie rzymskim religią panującą, wraz z tym pogańscy bogowie odeszli na Pola Elizejskie, ale obrzędy w większości przetrwały. Lupekaria w swej postaci przetrwały właściwie do dzisiaj chociaż w dopiero oficjalnie zakazał ich w 496 r papież Gelazy I. Zakazał Lupekariów, ale ustanowił święto Walentego, męczennika, który jak się okazuje z zakochanymi miał bardzo wiele wspólnego.
Św. Walenty został zamęczony w roku 269 lub 270 w dn. 14 lutego. Historia i legendy mówią, że trafił do więzienia dlatego, że złamał rozkaz cesarza Klaudiusza Gockiego. Zgodnie z rozkazem cesarskim odwołano wszystkie śluby i nawet zaręczyny bo zakochani i związani mężczyźni niechętnie wyruszali na liczne i dalekie wojny jakie cesarz ów nieustannie prowadził. Walenty mimo wszystko ślubów udzielał no i trafił do więzienia. Zanim jednak zabito go kijami zdążył zakochać się w niewidomej córce strażnika więziennego Asteriusza. Przed wyprowadzeniem na egzekucję wysłał jej list w kształcie serca z podpisem „od twojego Walentego”, dziewczyna mocą miłości Walentego podobno odzyskała też wzrok… No właśnie – te czerwone kartki to wcale nie wymysł amerykanów. Ale o tym za chwilę.
W średniowiecznej Europie, bardzo chrześcijańskiej i pobożnej święto zakochanych przeżyło swój ponowny rozkwit i to w prawie starorzymskiej formie. Interesowano się wtedy żywotami świętych, pielgrzymowano do ich grobów. Odkryto więc i grób św. Walentego. Święto najbardziej rozpowszechniło się w Anglii i Francji. Nadal losowano imiona dziewcząt oraz chłopców, przypinano je do rękawa i młodzi byli na ten czas oficjalną parą, czasem kończyło się to ślubem. Panny na wydaniu pilnie obserwowały ptaki, od tego jakiego ptaka zobaczą jako pierwszego zależało kogo poślubią. Wróbel jak się okazuje nie był najbardziej poszukiwanym gatunkiem, bo choć zwiastował życie małżeńskie długie i szczęśliwe to jednak przeraźliwie nudne.
Jedna z córek króla Francji, Henryka IV (XVI w.) urządziła w dniu św. Walentego przyjęcie, na którym oprócz losowania było też obdarowywanie dziewcząt kwiatami. Ten miły zwyczaj przetrwał do dziś, chociaż większość z nas pamięta czasy złamanego tulipana i przeterminowanych rajstop wręczanych z okazji Międzynarodowego Dnia Kobiet. Tak czy inaczej koniec zimy i początek nowego cyklu świętowano, świętowano, świętowano corocznie. Karteczki i liściki były wysyłane, ozdabiane jak się komu najpiękniej udało i miłość kwitła.
Jak większość obyczajów tak i ten popłynął z osadnikami do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i był celebrowany w sposób szczególny na tej obcej i trudnej ziemi. Aż nastał rok 1800.
Wówczas to amerykanka z głową do interesów wymyśliła produkcję gotowych, pięknych i łatwych do nabycia kart walentynkowych. Masowa produkcja spowodowała pewnego rodzaju szał walentynkowy a co za tym idzie rozwój całego przemysłu walentynkowego. W krótkim czasie ten amerykański patent wrócił na stary kontynent i chcąc nie chcąc co roku wszyscy mu ulegamy.
Dobre to czy złe? Każdy niech sam oceni, ale na pewno nie czysto amerykańsko-pogańsko-komercyjne. Pamiętajmy Św. Walenty pierwszy wysłał „walentynkę”.