Przyzwyczajeni do wszechobecnych zakazów i nakazów, rygorów sanitarnych. Zmęczeni pracą zdalną z domu, szkołą on-line – marzymy o wakacjach.
Zwykle o tej porze roku połowa z nas miała już plany wakacyjne. Wielu – opłacone first minute, inni zadatkowane kwatery. Co będzie w tym roku, dokąd można pojechać?
Otwarte są już granice państw Grupy Wyszechradzkiej, może za chwilę otworzą się Włochy. Na Kanary można pojechać z paszportem medycznym, ale hotele nadal są zamknięte i z informacji na ich stronach wynika, że nie prędko się otworzą.
Tęsknimy za ciepłem, słońcem, ciepłą wodą w basenie i morzu. Niestety w tym sezonie może to być albo niewykonalne, albo po prostu bardzo niebezpieczne. Gwałtowne i liczne przemieszczanie się za pomocą transportu publicznego (samolot, pociąg, statek) to nie tylko ryzyko, że zachorujemy na COVID-19 ale także zwiększone ryzyko mutacji tego wirusa z uwagi na przemieszanie populacji…
Może więc warto zobaczyć coś w bliższej i dalszej okolicy, zwłaszcza, że niektórzy z nas dostaną 1000 zł na wakacje w Polsce. A, że cudze chwalimy swego nie znając polecamy kilka wspaniałych znanych i nieznanych miejsc.
- Sandomierz – nie tylko Ojciec Mateusz.
Sandomierz – przepiękne miasto położone w województwie świętokrzyskim na Nizinie Nadwiślańskiej. Zbudowane tak jak Rzym, na siedmiu wzgórzach i czuć te wzgórza od pierwszego kroku jaki stawiamy wybierając się spacerem po Królewskim Grodzie.
Do Sandomierza pojechać trzeba koniecznie! Bez względu na powody. Jeżeli jedziemy tam aby odnaleźć filmowe szlaki z serialu Ojciec Mateusz, to czeka nas małe rozczarowanie. W Sandomierzu kręcone są tylko plenery miejskie – rynek, studnia, kawiarenka na rynku, bank pod arkadami, który w rzeczywistości jest pocztą, wejście do komisariatu, które na co dzień jest wejściem do urzędu architektury a na potrzeby serialu wieszane są policyjne szyldy. Ale duch Ojca Mateusza jest wszechobecny: począwszy od mini-muzeum serialu i ekspozycji figur woskowych oraz sklepu z gadżetami filmowymi po inne akcesoria typu: krówki, ciasteczka, schabowe, zapiekanki Ojca Mateusza czy piwo sandomierskie na etykiecie, którego widnieje ksiądz na rowerze… Nie to jednak jest najważniejsze.
Sandomierz jest miastem dla turystów! Każdy skwerek, każda uliczka czy deptak jest dopieszczony i zadbany. Zieleń, chodniki, oświetlenie i nawet kosze na śmieci co 100 metrów – a to rzadkość w obecnych czasach. Ulice oświetlone, opisane tabliczkami z historią. A historia czai się tu na każdym kroku. Atrakcji mnóstwo. Na rynku znajduje się Ratusz. Prosty i surowy, wzniesiony już w XIV wieku. Na jego południowej ścianie znajduje się zegar słoneczny wykonany przez Tadeusza Przypkowskiego byłego właściciela Muzeum Zegarów w Jędrzejowie (1958). Latem, ze zdziwieniem zobaczymy, że zegar wskazuje godzinę do tyłu w stosunku do tego co nasze zegarki – bo on wskazuje czas słoneczny a my na zegarach mamy czas letni.
W ratuszu mieści się oddział Muzeum Okręgowego, Urząd Stanu Cywilnego, do końca XVIII wieku w ratuszu miał służbowe mieszkanko kat. Ale taki zwykły kat, który zakuwał w dyby drobnych złodziejaszków, opiekował się domami publicznymi i współpracował z hyclem. Poważniejszą robotę tzn. tortury i wyroki śmierci wykonywał kat z Lublina – pracował „na zlecenie” dla Sandomierza i pojawiał się tylko w tych szczególnych okolicznościach, kiedy trzeba było kogoś ciąć. Chodził w purpurze i był obsługiwany bez kolejki w sklepach. Ponoć w piekarni zawsze dostawał na znak szacunku bochen chleba podawany płaską stroną do góry. Jego miecz można oglądać w muzeum na Zamku.
O godzinie 12.00 z wieży ratuszowej grany jest hejnał sandomierski, ale uwaga – co kwadrans zegar na też wieży bije. Zanim zorientujemy się o co w tym chodzi, będziemy zdziwieni słysząc o 10.00 – dziesięć uderzeń zegara, a o 10.45 tylko trzy. To nic dziwnego – kwadransiak właśnie wybił trzy kwadranse na jedenastą.
Przy Rynku, mijając budynek z arkadami, w którym mieści się Poczta Polska znajduje się kamienica Oleśnickich. Tutaj jest wejście do podziemi i czeka na nas wycieczka pod powierzchnią miasta. Prawie 4 km, nie dla osób cierpiących na klaustrofobię. Kilka kondygnacji pod ziemią. Szlak biegnie przez piwnice wykopane przez kupców pod powierzchnią ziemi. Otóż trzeba w tym miejscu przypomnieć, Sandomierz miał tzw. prawo składu. Oznaczało to, że kupcy sandomierscy byli hurtownikami, mogli mieć nie tylko towar w sklepie ale i większą jego ilość w zapasach. Dodatkowo prawo składu oznaczało obowiązek zatrzymywania się karawan kupieckich podążających na Węgry i Ruś (oczywiście odpłatnie) . Mając towar i sklep przy rynku właściciele sklepów wykorzystując lessowe podłoże miasta kopali głębokie piwnice. Często miały one trzy pietra w dół. I cały dowcip polegał na tym, żeby sąsiad nie wiedział co mamy w piwniczce. Często nawet nie wiedział, że mamy piwnicę! Ot, taka ciekawa, samowolka budowlana, ale efekty niesamowite. Cały teren pod miastem jest podziurawiony jak ser szwajcarski. Po nieszczęśliwym wypadku jaki miał miejsce w latach 60-tych, kiedy to chodnik na rynku zapadł się pod przechodniem, dzięki inżynierom i pracownikom AGH piwnice sandomierskie zostały odrestaurowane, umocnione i oddane zwiedzającym. Przemierzając je z przewodnikiem usłyszymy wiele legend – między innymi tą o bohaterskiej dziewczynie, która podczas jednego z licznych najazdów tatarskich na miasto przekradła się do obozu wroga, obiecała pomoc w zdobyciu grodu i zwabiła najeźdźców do piwnic. Na znak, że cała orda jest w podziemiach wypuściła na powierzchnię białego gołębia. Wtedy mieszczanie zasypali wejścia do lochów. Tatarzy zginęli z braku powietrza i głodu. Miejmy nadzieję, że piękna Halina Krępianka zginęła przebita tatarską włócznią, a nie w jakiś wymyślniejszy sposób…
Po spacerze w piwnicach kupieckich wyjdziemy na powierzchnię wyjściem pod Ratuszem. Jeszcze rzut oka na studnię, przy której zwykle spotyka się Ks. Mateusz z aspirantem Noculem lub Natalią i dalej w miasto! Polecam boczne uliczki – pięknie ukwiecone, pełne bzów i wisterii, ja z bajki, na ogół mijane w pośpiechu – a proszą o chwilę zatrzymania. Można po nich błądzić godzinami podziwiając starą architekturę i koty.
Opuszczając rynek warto jeszcze zobaczyć Podwale, Dolne i Górne, które teraz jest deptakiem, dawniej zaś było siedzibą sandomierskich rzemieślników. Na Podwale dostaniemy się przez Ucho Igielne – najwęższą furtę w mieście, którą można się było przecisnąć już po zmroku, w nagłych przypadkach, kiedy bramy miasta były zamknięte. Jest tak wąskie ze względów bezpieczeństwa – przechodzić można było pojedynczo i w razie czego łatwo ją było zamknąć. Ucho igielne zwane też jest Furtą Dominikańską bo prowadzi wprost na Podwale Dolne, a to droga do dominikańskiego kościoła Świętego Jakuba i winnicy!
Kościół Dominikanów nie zawodzi oczekiwań. Prosty, surowy, w środku tylko cegła i białe mury. Jak to u nich. Człowiek od razu nabiera dystansu do świata i życia. A, że wchodzi się do niego przez niesamowity Portal Świętego Jakuba wrażenie jest jeszcze większe. Teraz to tylko cegły i historia – ale ponoć być niezwykle bogato zdobiony złotem i szlachetnymi kamieniami, symbolizował wrota niebios, aby wchodzący mieli wyobrażenie o cudownościach życia w niebie. Robi wrażenie. Dookoła kościoła rosną stare lipy. Takie same jak te, które w XIII wieku posadził Jacek Odrowąż, pierwszy polski dominikanin.
Negocjował on miejsce pod budowę świątyni. Plac należał do wielkiego skąpca, kupca Konrada. Powiedział, że da go pod świątynię jak zobaczy cud. No i święty Jacek dokonał cudu. Posadził lipy korzeniami do góry. Pomodlił się – wszak intencja była szlachetna. Lipy przyjęły się i zakwitły. Pszczoły zbierające z nich miód pogryzły skąpego Konrada, aż stracił wzrok. Ponoć odzyskał go dopiero jak z wieży nowowybudowanego kościoła rozległ się pierwszy dzwon. Dziś lipy, mające kilkaset lat mają nadal bardzo wymyślne kształty, ale co się dziwić – wszak to korzenie przecież J
Wychodząc przed Kościół Dominikanów i kierując się z powrotem ku miastu widzimy rozległe uprawy najbardziej znanej sandomierskiej winnicy Św. Jakuba. Na słonecznym stoku dojrzewają różne gatunki winogron, a na miejscu można degustować młode i starsze wino. Można je także dostać w małych sklepikach na terenie Starego Miasta sprzedających lokalne wyroby.
Kiedy już ugasimy pragnienie młodym winem kierujmy się na Zamek. Będziemy zawiedzeni, bo z dołu widać piękną budowlę, skarpę i mury. Przechodząc przez bramę widzimy już tylko jedno, ocalałe po potopie szwedzkim skrzydło, obecnie będące siedzibą Muzeum Okręgowego.
Zamek wzniesiony jest na skarpie nadwiślańskiej przez Kazimierza Wielkiego, który jak na zajętego króla spędził w nim w ciągu 18 lat aż 25 miesięcy. Od początku był obronną warownią odpierającą najazdy głownie tatarskie. Przebudowywany i upiększany przez kolejnych władców upadł po najeździe szwedzkim. W 1656 roku wycofujące się wojska szwedzkie wysadziły zamek w powietrze. Zginęli wszyscy jego obrońcy i wielu Szwedów. Ponoć jednym z ocalonych był Jakub Bobola, podczaszy sandomierski, fundator kolegiów jezuickich. Legenda głosi, że za swe wyjątkowe zasługi i cnoty został razem z koniem przerzucony siłą wybuchu na drugi brzeg Wisły. Prawdą jest, że przeżył rzeczywiście ten incydent i zmarł w późnej starości wśród braci jezuitów.
Tuż po trzecim rozbiorze Polski zamek sandomierski zamieniono na więzienie i był nim aż do 1959 roku! Obecnie z pięknego dziedzińca wchodzimy do sal muzealnych – ubogich i kiepsko opisanych. Niewątpliwie co ciekawsze eksponaty musiały trafić gdzieś do większego miasta – a szkoda.
To, co koniecznie jeszcze trzeba zobaczyć w Sandomierzu to Wąwóz Królowej Jadwigi i jej piękne, białe rękawiczki, które leżą w muzeum diecezjalnym.
Wąwóz nie jest niczym szczególnym w lessowej ziemi sandomierskiej, bo wzgórza i woda rzeki wymyły wiele takich malowniczych miejsc. Ale Wąwóz Królowej Jadwigi to piękna legenda, o tym jak Królowa wracając zimą do Krakowa ze swojego ukochanego miasta utknęła w nim z śnieżnej zaspie. Ocalili ją okoliczni chłopi. Udzieli noclegu i pożalili się na swój ciężki los. Pan, u którego na morgach pracowali był okrutny i niesprawiedliwy. Ulitowała się królowa nad chłopami. Obiecała pomóc i na znak obietnicy dała swoje białe rękawiczki. Słowa dotrzymała i wykupiła ziemie od okrutnika a chłopi mieli w zamian za to pełnić na zmianę służbę kościelną. Rękawiczki Jaśnie Pani przechowywali jak relikwię.
Drugi wąwóz sandomierski to Piszczele. Skąd ta nazwa? Otóż po kolejnych najazdach tatarskich w mieście było zwyczajnie bardzo dużo trupów. Ludność była świadoma jakie to zagrożenie. Chowano zatem ciała do zbiorowej mogiły w wąwozie: najeźdźców i obrońców razem. Przysypywano ziemią. Rzeczywiście, dzięki temu Sandomierz uniknął szerzących się w owych czasach epidemii. Nie było tam „morowej zarazy”, ale kiedy rzeka zmieniła bieg i rok był bardzo deszczowy w wąwozie odsłoniły się kości poległych. Najlepiej widoczne były kości długie – stąd tez nazwa „Piszczele”.
Wiele jest jeszcze legend o Królewskim Sandomierzu – ale, najlepiej zwiedzać miasto z przewodnikiem. Nawet będąc jedynie z rodziną i w małej grupce bowiem nie ma punktu, w którym można kupić porządną mapę czy choćby ulotkę z historią miasta i legendami. A szkoda.
Ostatnią ciekawostką Sandomierza jest jego przeszłość związana z mieszkańcami żydowskiego pochodzenia. Mieszkali sobie spokojnie na podwalu, w zgodzie z mieszczanami, aż ktoś zazdrosny o ich rosnący dobrobyt i znaczenie rozpuścił wieść, że Żydzi zabijają niemowlęta i wypijają ich krew. I rozpętało się piekło. Polowanie z nagonką i szukanie kozła ofiarnego. Rzecz miała miejsce w roku 1710 i jak wiadomo, nie wpłynęła dobrze na stosunki między mieszczanami i ich żydowskimi sąsiadami. Całą sprawę pokazuje obraz w Katedrze „Mord Rytualny” a to, co wynikło z tych bzdurnych oskarżeń można zobaczyć w doskonałym filmie „Ziarno Prawdy” z Robertem Więckiewiczem w roli głównej.
Wracając zaś do Katedry Sandomierskiej oprócz obrazu, na którym Żydzi przerabiają krew niemowląt na macę (szkoda, że malowidło niekonserwowane niszczeje i jest prawie niewidoczne) są tam niezwykłe malowidła przedstawiające różne rodzaje śmierci. Malowideł jest 12 na każdy miesiąc jedno. Na każdym malowidle jest tyle rodzajów śmierci ile dni ma miesiąc…Oficjalna wersja głosi, że jest to męczeństwo naszych dzielnych przodków krzewiących wiarę chrześcijańską, zabitych z rąk pogan. Wieść gminna mówi, że tak naprawdę obrazy są przepowiednią śmierci. Wystarczy odnaleźć datę swoich urodzin: miesiąc i dzień i zobaczyć jak się zakończy żywot… Ja zostanę spalona na stosie…
Podsumowując – czy warto jechać do Sandomierza? Koniecznie! Na ile? Na dwa, trzy dni bo dłuższy pobyt tylko dla badaczy historii. Baza noclegowa dość bogata, ale już oferta gastronomiczna gorsza: albo drogie restauracje hotelowe, albo pizza, „kebab” i zapiekanki Ojca Mateusza i jeden podejrzanie wyglądający azjatycki barek…
Ale kto na własne oczy nie zobaczy, ten się nie przekona.
Więcej informacji o mieście można znaleźć w internecie, a nocleg zarezerwować przez booking.com
Ciąg dalszy nastąpi.
Małgorzata Starzyńska
1 komentarz
Jestem w trakcie przeprowadzki do własnego domu, więc dla mnie wakacje to po połowie wielka zmiana w życiu, a po połowie pewnie będzie chęć odpoczęcia po robotach. Na szczęście w Rozarium Tuchomskim mam pod nosem las i jezioro. :D Człowiek miał plany na Gracę, ale wiadomo, w tym roku raczej palcem po mapie.. Sandomierz to świetny cel, pamiętam za dzieciaka wycieczkę do niego. W tym roku można byłoby się tam wybrać, bo miejsce jest bajkowe…
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.