Leszek Ojrzyński choć ma dopiero 48 lat, to dźwiga taki bagaż doświadczeń i traumatycznych przeżyć, jakiego często nie doświadczyli nawet zdecydowanie starci ludzie. Jako trener poprowadził Arkę Gdynia do zdobycia Pucharu i Superpucharu Polski, utrzymał w Ekstraklasie Koronę Kielce, Podbeskidzie Bielsko – Biała i Wisłę Płock. Z drużyny „Nafciarzy” niespodziewanie odszedł w lipcu ubiegłego roku. Powodem rezygnacji była choroba nowotworowa żony, która zmarła w styczniu tego roku. – Razem z Ulą umarła część mnie – wyjawia nam szkoleniowiec, który od kilkunastu dni prowadzi Stal Mielec.
„zyciestolicy.com.pl”: – W pierwszym meczu pod pana komendą Stal zremisowała 2:2 z Zagłębiem Lubin, choć już przegrywała 0:2. Wrócił wielki motywator?
Leszelk Ojrzyński: – To tylko jeden mecz, ale jestem zadowolony, że chłopaki przegrywając nie opuscili głów, nie zrezygnowali, tylko do końca walczyli o odwrócenie losów spotkania. To staram się im wpoić. Zawsze, bez względu na rywala i okoliczności muszą walczyć z zębem, gryźć trawę. W moim słowniku nie ma określenia „poddać się”.
– W Lubinie po raz kolejny szczęście przyniósł talizman – różaniec poświęcony przez Ojca Świętego Jana Pawła II?
Zawsze mam go przy sobie. Po ostatnim meczu Wisły Płock w poprzednim sezonie, który dał tej drużynie utrzymanie w Ekstraklasie, ówczesny prezes Wisły Jacek Kruszewski rzucił mi się z radości na szyję i przez przypadek porwał różaniec. Został mi tylko jego fragment. Na szczęście człowiek, który kosi boisko znalazł brakujące fragmenty, dokonałem małej renowacji i wciąż mogę go mieć przy sobie. To prezent od serdecznego kolegi, który podarował mi go tuż przed moim trenerskim debiutem w Ekstraklasie w 2011 roku. Prowadzona wtedy przeze mnie Korona wygrała 2:1 z Cracovią, a zwycięskiego gola zdobyliśmy w ostatniej minucie meczu. Wierzę, że Ktoś tam na górze nad nami czuwał.
– W styczniu po ciężkiej chorobie zmarła pana żona. Jak trudno po tak wielkiej tragedii jest wrócić do równowagi?
– Cały czas dochodzę… We wrześniu obchodzilibyśmy dwudziestą rocznicę ślubu. Ból, nostalgia, tęsknota, pustka… To nie minie. Razem z Ulą umarła część mnie. Jestem katolikiem i wierzę, że Ula jest w niebie. Jest szczęśliwa i kiedyś na pewno znów będziemy razem.
– Kiedy zatęsknił pan za piłką?
– W okolicach wakacji., Kiedy żona zachorowała od razu przewałem pracę w Płocku i wyjechałem do Liverpoolu, gdzie mieszkała razem z Kubą ( 17 – letni syn trenera Ojrzyńskiego Jakub jest bramkarzem młodzieżowych drużyn FC Liverpool – przyp. pd). Tam byliśmy razem do końca… W ogóle choroba Uli to był dla nas szok. Żona wyczuła guzek w piersi. Jedno badanie wykluczyło nowotwór, kolejne niestety potwierdziły najgorsze. W grudniu zaczęły się przerzuty… Po śmierci małżonki to ja prowadziłem dom, gotowałem Kubie posiłki. W trakcie marcowego zawieszenia rozgrywek z powodu koronawirusa, prowadziłem z nim treningi. W końcu wziąłem się w garść i powiedziałem sobie, że czas wrócić do drugiej miłości – futbolu. Ale, jako, że cały czas byłem w Anglii, konkretne propozycje nie napływały. Teraz wezwała mnie Stal i zrobię wszystko, żeby uratować ją przed spadkiem.
– Stało się już pewną regułą, że jeśli jakiemuś klubowi zagląda w oczy widmo spadku, to na ratunek wzywa Leszka Ojrzyńskiego. Nie jest pan już zmęczony rolą „dyżurnego strażaka”? Nie chciałby pan powalczyć o cos więcej niż utrzymanie?
– Jasne że tak. Jak każdemu trenerowi marzy mi się praca w klubie rywalizującym o mistrzostwo Polski, Ligę Mistrzów czy Europy. Tym bardziej, że smak pucharów poznałem już w Arce. Graliśmy z duńskim Midtjylland i do awansu do kolejnej rundy zabrakło nam nie minut, ale sekund. O tym, że odpadliśmy zdecydował gol dla rywali zdobyty w ostatniej akcji meczu. Teraz gram o inne cele, choć presja jest równie duża. Nie wybrzydzam. Cieszę się, że szefowie Stali mi zaufali. Zrobię wszystko, by utrzymać Ekstraklasę dla Mielca.
Rozmawiał Piotr Dobrowolski