Szopen w Łazienkach
To był mój trzeci raz. I dopiero w niedzielę uświadomiłem sobie, że zakochałem się w Szopenie. Nie, nie chodzi tu o jakieś chore uczucie o zabarwieniu nekrofilijno – homoseksualnym. Nie znam się za bardzo na męskiej urodzie, bo od dziecka uważam, że od jej oceniania są kobiety, ale patrząc zupełnie neutralnie na obrazy przedstawiające fizys Mistrza, jakoś trudno mi go uznać atrakcyjnego faceta. Może niewiasty z epoki pociągał jego wielki talent, bo na pewno nie uroda Frycka, której dominującym elementem był nos. Wielki jak kościelny paschał. Ale nie o meandrach fizyczności pana Szopena chce napisać.
Zakochałem się w walcach i mazurkach Fryderyka. A zakochałem się nie w Operze Narodowej, czy nowojorskiej Carnegie Hall, a w warszawskich Łazienkach. Tam, w królewskim parku od lat przez całe wakacje, z przerwą spowodowaną przez pandemię, której już nie ma, bo zniknęła nagle, z dnia na dzień, jak moje oszczędności wraz z odejściem żony, co niedzielę odbywają się koncerty szopenowskie. Punktualnie w samo południe przy pomnik kompozytora nad stawem zbierają się tłumy. Nieprzebrane. I niekoniecznie melomanów, bo na przykład ja się do takowych nie zaliczam. Z prostego powodu – choć lubię muzykę klasyczną, to się na niej nie znam. Zatem, zbierają się tłumy różnorakie. Ludzie w luźej atmosferze, na kocach, ręcznikach, siedząc leżąc, obejmując się z partnerkami, płyną po falach dźwięków dobiegających z fortepianu.
Były rodziny z dziećmi, starsi państwo z córką, tak koło czterdziestki, która z zamkniętymi oczami i rozmarzoną miną, może marzyła o wielkiej miłości, o balowych salach i księciu na białym koniu, o czymś ulotnym, co jak wicherek w upalny dzień jak szybko się pojawiło, tak szybko zniknęło… A ona zamiast rzucić wszystko i gonić doznania, została w swoim pokoju w domu rodziców…
Szopena słuchał łysy napakowany koleś z fatalnie umalowaną blondynką i wytatuowany facet przed trzydziestką ustylizowany na drwala. Moją uwagę zwróciła piękna dama w średnim wieku. Kocica leniwie wystawiająca twarz do słońca. Zasłuchana, jakby nieobecna w białej długiej sukience z kwiatem maku na przedzie. Nieziemsko zmysłowa. Opalona. Pełne usta ( na oko naturalne, prawdziwe, bez sztucznych wypełniaczy), orzechowe oczy. Czarne jak heban włosy leniwie pieścił wiatr. I tak jak łysy „paker” i jego blondi bardziej pasowali do koncertu Zenka, tak owa dama, która tak mnie zauroczyła, zdecydowanie bardziej na miejscu byłaby na widowni La Scali. Ale fenomen tego letniego koncertu polegał na tym, że wszyscy, bez względu na proweniencję, doskonale się bawili. Uśmiechnąłem się w duchu, przypominając sobie slogan, który do niedzieli uważałem za trywialny, że muzyka łagodzi obyczaje i jednoczy pokolenia.
A z piękną nieznajomą umówiłem się. W niedzielę na Szopenie.
Piotr Radomski