26 stycznia 2007 roku, w piątek, wylądowałem na stole zabiegowym w 5. Wojskowym Szpitalu Klinicznym z Polikliniką umiejscowionym przy ulicy Wrocławskiej w Krakowie. Na wspomnianym meblu znalazłem się dlatego, że pół roku wcześniej przyziemiłem niefortunnie ze spadochronem na Pustynię Błędowską i paskudnie połamałem nogę, a po zrośnięciu się gnatów należało wyciągnąć śruby zespalające. Jeśli oskarżają mnie Państwo o nieudacznictwo, to natychmiast zaripostuję starym powiedzeniem, głoszącym, że: „spadochroniarze dzielą się na tych, którzy już przy*ebali i na tych, którzy dopiero przy*ebią”. A teraz sprytnie zmienię temat i stwierdzę, że dzielny byłem bardzo, gdyż operujący ortopeda powiedział, iż „zabieg się udał i mam mu więcej nie zawracać d*py moimi nogami, bo porządni ludzie czekają na swoją kolej do operowania”. Przeciętny lekarz nigdy się tak nie zwraca do swoich pacjentów, ale ten przeciętnym nie był, bo miał wybitny talent do składania wszelkiej maści połamańców i, dodatkowo, służyliśmy wcześniej w jednym batalionie, więc znaliśmy się doskonale i kolegowaliśmy. We wtorek byłem już w domu i zgodnie z zaleceniami łapiducha zacząłem urządzać sobie rehabilitujące spacery, mające za zadnie przywrócenie pełnej sprawności kończyny. Tydzień później, podpierając się kulami, stałem przed obliczem majora Ryszarda, oficera pełniącego obowiązki szefa logistyki 6. Brygady Desantowo-Szturmowej (6 BDSz), który miał tak pilną sprawę, że aż samochód do domu po mnie przysłał. Państwo sobie wyobrażają, jakie byłem panisko? Ten sam „Rysiek”, który wcześniej wielokrotnie mnie kontrolował, dręczył i nękał, stawiając niesamowicie trudne zadania, teraz latał koło mnie niczym lokaj, klepał po plecach i proponował „kawę, herbatę, wodę, a może (zniżając głos do szeptu) kielicha?”. Zaordynowałem sobie kawę i już wiedziałem, że major czegoś chce i nie jest to ani autograf ani prośba o wyrecytowanie wiersza na akademii szkolnej w pobliskiej podstawówce. Nie myliłem się – oficer miał dla mnie ofertę podróży do świata niezrozumiałego.
Świat niezrozumiały, potocznie zwany Afganistanem, łaknął mnie niczym kania dżdżu. Nie, nie – ja tego nie zmyśliłem na poczekaniu, a staram się streścić to, co serwował mi brygadowy logistyk. „Rycho”, bo go w myślach nazywałem, to najpoczciwszy chłop jakiego spotkałem na swojej drodze. Energiczny, rzutki, nerwowy i bardzo sprawny intelektualnie, był wybitnym fachowcem w swojej dziedzinie, autorytetem dla wielu, a mnie traktował jak swojego młodszego brata, gdyż, nawet w momentach kiedy dawał mi burę, zwracał się zawsze po imieniu lub mówił „dziecko drogie”, co w połączeniu z wojskowym przerywnikiem „k*rwa”, brzmiało iście kabaretowo. Bardzo go szanowałem, niesamowicie lubiłem i nawet w wystąpieniach oficjalnych zwracałem się do niego per „Szefie”, co przy dziesięcioletniej różnicy wieku i stażu służby nie jest w wojsku przypadkiem częstym. Major, po zakończeniu długiej opowieści o tym, jak bardzo jestem niezbędny w Polskim Kontyngencie Wojskowym udającym się do Islamskiej Republiki Afganistanu, zapytał, zerkając na leżące obok krzesła kule: „Ty, a ta noga, to ten… Jak tam? Dasz radę z nią jechać?”. Odparłem: „Szefie, radę dam, tylko z badaniami lekarskimi może być problem”. Ryszard roześmiał się z ulgą i powiedział: „E, no gdzie! Leszka już odpalam i niech działa!”. Leszek – także major, szef służby zdrowia 6 BDSz – dokonał niemożliwego, ponieważ w ciągu kwadransa umówił mnie na kompleksowe badania lekarskie, zorganizował pojazd do transportu, po czym biegał ze mną po wszystkich gabinetach zapewniając solennie swoich kolegów po fachu, że jestem zdrów niczym koń. Co prawda, ortopeda nieco się krzywił podpisując stosowne blankiety, ale hollywoodzki uśmiech brygadowego lekarza z nawiązką rekompensował niezadowolenie tego pierwszego. Nie ukrywam, że czułem się niczym książę Kentu, bo wszyscy byli dla mnie mili, uczynni i strasznie nadskakiwali, co mile łechtało moją próżność. Naturalnie widziałem, że jest to tylko stan tymczasowy, ale i tak chodziłem dumny jak paw i cieszyłem się z wyjazdu i przygody.
Przygoda rozpoczęła się już w Bielsku-Białej, gdzie zameldowałem dowódcy batalionu swoją gotowość do wyjazdu. Podpułkownik tylko się uśmiechnął, rzucił krótkie „Cześć!”, podał rękę i po chwili namysłu dodał: „Idź do magazynu mundurowego, pobierz wszystko co Ci się należy i wracaj tutaj, to sobie pogadamy”. Po szybkiej wizycie w składzie i wyfasowaniu całego ekwipunku wróciłem do pryncypała na pogawędkę. Nie było żadnych ceregieli, ponieważ znaliśmy się już ponad dekadę, więc oficer rzekł krótko: „Lecisz w pierwszym rzucie. 21 marca jest samolot ze Strachowic we Wrocławiu. Masz dwa tygodnie na zapoznanie się z ludźmi, zamknięcie swoich spraw formalnych, dogranie ubezpieczenia i innych. Jesteś ostatni w ekipie, więc masz dużo do nadrobienia, ale dasz radę. Potem jest jakaś odprawa w Warszawie, na którą też pojedziesz, no a dalej zobaczymy. Zakwateruj się teraz i rozejrzyj za żarciem. Dziś jeszcze wyjdź do miasta na jakieś piwo, a od jutra do kieratu. Działaj!”. Uścisnęliśmy sobie dłonie i adiutant zaprowadził mnie do prowizorycznego hotelu zorganizowanego tymczasowo na jednym z pododdziałów, gdzie wskazał mi metalowe łózko rzucając przez zęby: „Tutej bedzieta tero leżyć!”. Od razu pojąłem, czemu ów poczciwy szeregowiec nosi przydomek „Baca”, ale moją uwagę przykuł wysoki mężczyzna leżący na sąsiednim legowisku i czytający jakąś książkę.
Książka powędrowała na koc, współlokator wstał i powiedział: „Cześć, mam na imię Jurek. Jestem z CIMIC-u w Kielcach”. Anglojęzyczny skrót, pochodzący od Civil-Military Co-operation, oznacza współpracę cywilno-wojskową, toteż domyśliłem się, że mój nowy kolega zna kulturę Pasztunów i wie o ich górzystym kraju o wiele więcej niż ja. Rzecz cała potwierdziła się już godzinę później w pobliskiej knajpce, gdzie przy złocistym płynie wysłuchałem niesamowitej opowieści Jerzego o Afganistanie, w którym był już wcześniej dwukrotnie. A zaczęło się od niewinnego stwierdzenia, że wielbłąd jest tam cenniejszy niż kobieta, co najpierw mnie zdumiało, a później przeraziło. Gdy dopytałem o szczegóły, popłynęła wartka opowieść o szariacie – prawie opartym ponoć o naukę Mahometa, a faktycznie stanowionym przez najstarszego we wsi mężczyznę, który od dekad wzmacniał się opium, więc jego mózg pracował w sposób specyficzny i nieobliczalny. Dowiedziałem się, że prawdziwy Afganistan to nie Kabul czy nawet Mazar-e Szarif ze swoim Błękitnym Meczetem. Afganistan to głównie maleńkie, złożone z kilku domostw osady, położone wysoko w górach, gdzie nie było, nie ma i nigdy nie będzie elektryczności. Tam dzietność osiąga wskaźnik 10 lub 11 urodzeń na jedną kobietę, z czego jedynie pięcioro dzieci przekracza wiek sześciu lat, ponieważ reszta umiera wcześniej. Brak bieżącej wody, opieki medycznej, właściwej higieny i trudne warunki egzystencji powodują, że śmierć zbiera swoje okrutne żniwo. Ludzie są z nią oswojeni i nie jest ona wydarzeniem tak tragicznym jak w Europie. Ale o tym przekonałem się dopiero kilka miesięcy później.
Kilka miesięcy później siedziałem w obrotowej wieży na dachu ciężarówki, dzierżąc w dłoni kolbę karabinu maszynowego i uważnie rozglądając się po okolicy. Wracałem do Forward Operating Base (FOB) Sharana, mając za sobą kilkutygodniowe dowodzenie w nowobudowanej Fire Base (FB) Kushamond. Wtedy mogłem się przekonać, jak żyją ludzie azjatyckich gór. Kilka kalatów – ulepionych z iłowego błota domostw – było odpowiednikiem europejskiej nazwy wsi. Meczet odróżniał od innych zagród jedynie długi patyk z przymocowanym na końcu skrzeczącym głośnikiem, przez który muezzin wzywał wiernych na modlitwę. Śmieci, resztki jedzenia, kozie odchody i jakaś śmierdząca ciecz, pokrywały szeroką ścieżkę wijącą się pomiędzy chałupinami. Czasem, gdzieś pod murem, przemknęła kobieta z zakrytą szczelnie twarzą, skrupulatnie udając, że nie widzi zbliżającego się konwoju. Ominęliśmy osadę w pewnej odległości i przypadkowo natknęliśmy się na stado wielbłądów baktryjskich, strzeżonych przez kilkunastu mężczyzn, którzy na widok pojazdów poderwali się z ziemi i zaczęli mierzyć w naszym kierunku z karabinków Kałasznikowa. Chyba nie żartowali, bo dopiero gwałtowny obrót wież „Rosomaków” uzbrojonych w 30-milimetrowe armaty, ostudził ich wojownicze zapędy. Wtedy dostrzegłem coś, co wywołało u mnie zimny dreszcz – wiejski cmentarz.
Wiejski cmentarz był nieogrodzonym, porośniętym rachityczną roślinnością dużym placem, na którym znajdowały się kopczyki, ułożone z kanciastych odłamów skalnych. W każdy z nich była wbita cienka drewniana tyczka z dowiązanymi zielonymi wstęgami. Efekt był niesamowity, ponieważ nieustający wiatr wprawiał tkaniny w łopot, a to wyzwalało swoisty szum, powodujący, że człowiek mimowolnie kurczył się wewnętrznie przed majestatem śmierci. Siedziałem wysoko, więc zobaczyłem, że lwia część nagrobków jest mała, toteż domyśliłem się bez problemu, iż spoczywają w nich zmarłe dzieciaki. Natychmiast przypomniała mi się opowieść Jerzego i zacząłem dumać, jak bardzo nasze postrzeganie wartości życia różni się od tego azjatyckiego. Tam, wysoko w górach, „przekroczenie Styksu” jest czymś codziennym. Kontuzja, zapalenie płuc czy zakażenie często kończą się zgonem i nikt nie widzi w tym niczego nadzwyczajnego, a wszystko tłumaczy mantrycznie powtarzane powiedzenie „In shā’ Allāh”, czyli „Bóg tak chciał”. Oni są ze śmiercią oswojeni.
Oswojony ze śmiercią był uzbrojony w nóż mężczyzna, który bestialsko zamordował w Nicei kilka osób. Ten z kolei krzyczał „Allāh akbar”, co oznacza „Bóg jest wielki”. Być może jego Bóg jest wielki, ale to nie daje mu permisji do mordowania niewinnych ludzi. Dla nas, mieszkańców Starego Kontynentu, wychowanych w kulturze chrześcijańskiej, rzecz cała jest niepojęta, ale muzułmanie widzą ją kompletnie inaczej. Oni są obyci z kostuchą od dziecka i ich nic nie dziwi. Niniejszy artykuł nie usprawiedliwia postępowania bestii w ludzkiej skórze. Osobiście uważam, że jedyną karą za takie morderstwo jest kara śmierci, ale ona nie może być w Unii Europejskiej stosowana. Tekst ten napisałem po to, aby spróbowali Państwo pojąć, czemu mahometanie tak postępują i chciałbym zakończyć go konkluzją, że jest to dla nas świat całkowicie niezrozumiały.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 02 listopada 2020 r.
2 komentarze
Czytając „Świat niezrozumiały” przypomniałam sobie wycieczkę do Chin, na jaką namówiła mnie kuzynka w 2007 r. Nawet tam dało się odczuć, że biali z zachodu (my) żyją w innym świecie niż Azjaci. My traktujemy życie jako prawo, którego nie wolno nas pozbawiać. Jak ktoś zachoruje na śmiertelną chorobę – to jest dramat (przecież mamy „zagwarantowane” – skoro już się urodziliśmy, że w zdrowiu i szczęściu dożyjemy przynajmniej 80-tki, a przynajmniej trwamy w takim przeświadczeniu). Azjaci jakby każdy nowy dzień życia witają z wdzięcznością. A naszych traktują jak pół-bogów, z którymi trzeba się ostrożnie obchodzić. Takie wyniosłam wrażenia z wycieczki do Chin (odwiedziłyśmy tam i Tybet).
Świetny tekst urwany w połowie czekam na resztę ;)
Oczywiście wiem o co chodzi tylko dla mnie chce więcej o tym czy warto było tam jechać i sam byłem w wojsku więc wiem po co ono jest i jak funkcjonuje ale teraz kiedy już tam nie jesteś napisz więcej bo mnie wyciągnąłeś
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.