Ślepy los tak zmyślnie zarządzał moją osobą, że podczas służby wojskowej prawie zawsze trafiałem na przełożonych mądrych i roztropnych. Byli to ludzie inteligentni, światli, oczytani i z jasno określonymi celami do osiągnięcia. Podobnie stało się w roku 2009, kiedy przebywałem w Afganistanie, służąc tam jako szef sekcji logistycznej (S-4) w Zespole Bojowym „Bravo” (ZB „B”), umiejscowionym w Wysuniętej Bazie Operacyjnej „Warrior” (FOB Warrior – ang. Forward Operating Base „Warrior”). Robota szła mi jak po maśle, gdyż miałem niesamowicie doświadczonych chorążych, którzy bardzo sprawnie prowadzili gospodarkę materiałową i techniczną. Ponieważ jestem gnuśny niczym stary i wyliniały lemur, toteż w niczym nie przeszkadzałem moim dzielnym podwładnym, dając im spokojnie pracować własnym tempem. Po kilku tygodniach zyskałem opinię niezwykle bystrego szefa sekcji, do czego znacznie przyczyniły się długie odprawy, na których robiłem mądre miny w czasie przemów przełożonego, kiwałem potakująco głową, gdy dowódca potakiwał lub energicznie nią kręciłem w geście przeczenia dokładnie wtedy, kiedy pryncypał to robił. Dodatkowo, zapisałem sobie kilka mądrych fraz w grubym brulionie i recytowałem je pewnym głosem, marszcząc czoło w geście głębokiej zadumy, co utwierdzało wszystkich zgromadzonych w świętym przekonaniu, że mają sprawę z najwyższej próby fachowcem od zagadnień logistyki wojennej. Z wrodzonej grzeczności nie zaprzeczyłem nigdy ich mniemaniu, dzięki czemu mogłem poruszać się po sztabie majestatycznym krokiem, tworząc wokół mej osoby aurę dostojeństwa. Czas płynął, dzień umykał za dniem, a ja pozwalałem, aby trwał ów pożądany ruch w interesie.
Ruch w interesie – ten pożądany, czyli niewielki i spokojny – został brutalnie zakłócony przez dowódcę batalionu, który wezwał mnie do siebie pewnego licowego wieczoru i oznajmił, że dowódca Brygady, pułkownik Rajmund Andrzejczak, rozkazał przygotowanie dużej operacji przeciwko talibom. Bazą wypadową do działań miał być COP (ang. Combat Outpost) „Qarabagh” – niewielki posterunek położony przy afgańskiej Autostradzie nr 1, łączącej Kabul z Kandaharem. „Qarabagh” leżał mniej więcej w połowie drogi pomiędzy FOB „Warrior”, a FOB „Ghazni” i zwykle służyły w nim trzy tuziny żołnierzy, toteż nie był on przygotowany na przyjęcie całej masy wojska i sprzętu, jaka miała go nawiedzić. Moim zadaniem było zgromadzenie takiej ilości paliwa, wody, jedzenia i amunicji, aby cała działalność operacyjna przebiegła bez przeszkód. Po wysłuchaniu zadania wpadłem w czarną rozpacz, gdyż nie miałem bladego pojęcia, jak ugryźć przedmiotowy kalambur. Zdruzgotany powlokłem się do kontenera zamieszkanego przez najporządniejszego Murzyna pod słońcem – Johna.
John był pracownikiem amerykańskiej firmy logistycznej „KBR”, której nazwa pochodzi od pierwszych liter nazwisk jej założycieli, panów Kellogga, Browna i Roota (Kellogg Brown & Root). Gdy wszedłem do jego „apartamentu” chłop rozmawiał telefonicznie z rodziną w Teksasie, ale zobaczywszy mnie przerwał pogawędkę, poderwał się energicznie z fotela, stanął na baczność, błysnął garniturem białych zębów i zagaił: „Sir!”. Kiwnąłem niedbale głową na powitanie, podałem mu rękę, rozsiałem się wygodnie na jego komfortowym siedzisku i gestem dłoni poprosiłem, aby zajął niewygodny taboret stojący w kącie pomieszczenia. Gdy John nieśmiało przycupnął na jego krawędzi wyłuszczyłem mu w języku angielskim problem i zapytałem, co on może teraz zrobić w owej zawiłej sprawie? Mój czarnoskóry przyjaciel pomyślał kilka chwil, poszukał czegoś w komputerze, wykonał dwa telefony do Bagram i jeden do Kabulu, po czym odrzekł, że wszystko będzie zgromadzone w nakazanych ilościach, we wskazanym miejscu i w określonym czasie. Po raz tysięczny serdecznie mu podziękowałem, mocno poklepałem go po plecach i poszedłem do siebie, aby udać się w objęcia Morfeusza.
Morfeusz chyba był zajęty wówczas czymś innym, gdyż nie mogłem zasnąć. Myślałem o dziwnej przyjaźni łączącej mnie z Johnem. Osobnik ów całe życie pragnął być żołnierzem, ale jakieś migotanie przedsionków czy komór jego czarnego serducha, wykluczyły taką możliwość. Człowiek ten żył wojskiem i jego sprawami. Często u niego przesiadywałem żłopiąc wyśmienitą kawę, paląc pyszne amerykańskie papierosy i pochłaniając tonami lody oraz czekoladę. W zamian serwowałem mu opowieści o mojej służbie w Iraku sprzed kilku lat, w które Amerykanin wsłuchiwał się niczym malec w dziadkowe bajki. Od zawsze byłem miłośnikiem sienkiewiczowskiej Trylogii, więc moje gawędy o własnych przewagach wojennych bardzo przypomniały te snute przez Jana Onufrego Zagłobę i miały porównywalną wartość, ale wszystko to czyniłem dla dobra służby, toteż czułem się całkowicie rozgrzeszony z zarzutów niewinnego koloryzowania mych wspomnień. Momentem przełomowym, na dobre cementującym naszą przyjaźń była rozmowa o pięściarstwie zawodowym, podczas której wygłosiłem tezę, że wszystkich znanych mi mistrzów – począwszy do Muhammada Alego a na Lennoxie Lewisie skończywszy – łączy jedno – kolor skóry. Dodałem jeszcze, że hegemonia Murzynów w boksie nie skończy się szybko. John powiedział, że powinienem zostać gubernatorem jego ukochanego stanu Teksas, gdyż mądrość moja jest niezwykła. Od tamtego czasu spełniał wszystkie moje prośby.
Prośba o zaopatrzenie COP-u „Qarabagh” również została spełniona. Już po kilku dniach złożyłem oficjalny meldunek o gotowości do zabezpieczenie pododdziałów, co zostało przyjęte przez zgromadzonych z dużym uznaniem. Nikt nie pytał jak to zrobiłem, więc nie było okazji, aby napomknąć o roli Teksańczyka w realizacji przedsięwzięcia i cały splendor spadł na mnie. Wypiąłem dumnie pierś do przodu i powiodłem triumfalnie wzrokiem po zebranych, zatrzymując go przez sekundę na licu mego dowódcy. Pryncypał patrzył na mnie zamyślony, co wzbudziło lekki niepokój w mej duszy, po czym rzucił przeciągłym głosem: „Dobra robota! Bardzo Ci dziękuję! Po odprawie idź się spakować, bo jutro jedziesz do >Qarabaghu< i będziesz działał tam na miejscu. Bez Ciebie może być trudno, gdyż tylko Ty wiesz, co i jak trzeba załatwiać”. Zrozpaczony i wystraszony chciałem zaoponować, ale podpułkownik machnął jedynie ręką w międzynarodowym geście oznaczającym: „Nie truj mi teraz dupy, bo mam ważniejsze sprawy na głowie” i nie dopuścił mnie już dogłosu. Wtuliłem głowę w ramiona i czekałem, co przyniesie następny dzień.
Następny dzień przyniósł mi samochód marki Jelcz z kierowcą, którym przemieściłem się z „Warriora” do „Qarabaghu”. Niewiele pamiętam z tamtej peregrynacji, ponieważ byłem silnie wystraszony po opuszczeniu bezpiecznego miejsca pobytu. W niewielkim COP-ie znalazłem się w sobotę, 8 sierpnia 2009 roku. Rozejrzałem się po bazie i stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku zamieniłem kilka słów z dowodzącym tam porucznikiem, po czym udałem się na odpoczynek. Błogostan trwał aż do niedzielnego wieczora, czyli do czasu przybycia dowódców Zespołów Bojowych „Alpha” i „Bravo” wraz z operującymi wojskami. Obydwaj oficerowie wzięli się dzielnie za robotę, a ja znalazłem się w piekle na ziemi. Wszyscy za mną biegali czegoś chcąc i wiecznie o coś pytając. Chwili spokoju nie miałem aż do rana, kiedy pododdziały wyszły do rejonów działań, a ja zostałem wreszcie z maleńką grupą żołnierzy na miejscu. Radość moja był jednak przedwczesna, gdyż prawdziwy kataklizm miał dopiero nadejść.
Kataklizm przybrał postać dwóch śmigłowców Mi-17, które wylądowały niespodziewanie na drodze. Jedną z maszyn opuścił wyskoki szczupły mężczyzna i energicznym krokiem podążył w moim kierunku. Od razu rozpoznałem pułkownika Rajmunda Andrzejczaka, dowódcę Brygady. Na mój widok oficer roześmiał się szyderczo i powiedział uradowany: „Oooo… No co za niespodzianka! To i Ciebie, obiboku, do roboty wrzeszczcie zagonili!”. Zrobiłem urażoną minę, czego pułkownik zdawał się nie dostrzegać, po czym zapytał rzeczowo: „Wszystko gra?”. Odpowiedziałem natychmiast: „No pewnie!”. Dowódca Brygady rozejrzał się czujnym wzrokiem i znów zagaił: „Ty, jak tam stoimy z zapasami?”. Odparłem pewnym głosem: „Dowódco, żarcia i wody nam nie zabraknie na pewno!”. Chłop ruszył wąsem i drążył dalej: „Ty, z głodu to się jeszcze nikt nie zesrał. Mów mi tu szybko, na ile dni paliwa mamy!?”. No i się zaczęło! Następne pół godziny wyliczałem ile wojska i sprzętu działa, jak został zorganizowany system dowozu i ewakuacji, gdzie jest lądowisko śmigłowców medycznych oraz kto odpowiada za realizację poszczególnych przedsięwzięć. Spocony niczym Lucyfer na widok kropidła i wijąc się jak piskorz, odpowiadałem na kolejne pytania i chyba całkiem nieźle mi poszło, bo pułkownik odrzekł na koniec kpiąco: „Coś tam wiesz. Niewiele, ale zawsze! Dobra, uciekaj do swoich zajęć teraz”. Chciałem się oburzyć usłyszawszy te słowa, ale ponieważ jestem pragmatykiem, toteż nie czekając na ciąg dalszy odwróciłem się na pięcie i pomknąłem do bezpiecznej kabiny Jelcza, w której znów stałem się buńczuczny.
Buńczuczny byłem już do końca operacji, ale tylko dlatego, że nikt już mnie o nic nie pytał. Miałem okazję zobaczyć Rajmunda Andrzejczaka w akcji i przyznam szczerze, ze serce rosło na widok jego działań. Pewny siebie, rzeczowy i spokojny dowodził przednio. Akcję zakłóciła śmierć na polu chwały Pana Kapitana Daniela Ambrozińskiego, poległego tego dnia w dalekim Adżiristanie. Andrzejczak energicznie wydawał komendy mające wspomóc zespół Kapitana Ambrozińskiego, ale żadna siła ludzka nie była w stanie zmienić biegu wydarzeń. Byłem naocznym świadkiem prowadzenia rozkazodawstwa przez dowódcę Brygady i wiem, że zrobił on wszystko, co leżało w jego mocy. Takie rzeczy się dzieją na wojnie, a żołnierska pamięć zawsze przy Panu Kapitanie Ambrozińskim pozostanie. Jestem pewien, że pamięta o nim także obecny Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, generał Rajmund Andrzejczak.
Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, generał Rajmund Andrzejczak, zapowiedział kilka dni temu, że dołoży wszelkich starań, aby podnieść potencjał obronny państwa i poprawić ilość oraz jakość rezerw. Nie będę teraz zanudzał Czytelników szczegółami wystąpienia Pana Generała, ale jestem przekonany, że on to zrealizuje. Kto jak kto, ale Andrzejczak dopnie swego. To będzie jedno z głównych zadań Sztabu Generalnego na rok 2020, a żyję w świadomości, że poszczególne osoby funkcyjne już energicznie działają na wybranych kierunkach. Gwarantuję Państwu, że jest tam teraz bardzo intensywny ruch w interesie.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 25 listopada 2019 r.