Site icon ZycieStolicy.com.pl

„Proteza w mundurze”

2853601 olnierz wojsko armia 657 323

Ponad 23 lata temu, w połowie sierpnia 1997 roku, cała Polska lizała rany po „powodzi tysiąclecia”. Podobnie działo się w jednostce wojskowej, w której byłem wówczas młodym dowódcą pododdziału. Cały ekwipunek wykorzystywany do walki z żywiołem był pieczołowicie oczyszczany, naprawiany i konserwowany. Największy rejwach panował w warsztatach remontowych, gdzie prostowano powyginane hole, spawano pourywane zawiasy burt pojazdów, ostrzono piły i siekiery, zaplatano wystrzępione liny, usuwano rdzę i malowano sprzęt okopowy. Magazyny pracowały pełną parą wydając nowe mundury w miejsce tych, zniszczonych podczas akcji ratowniczej, żywnościowi zwozili konserwy, uzupełniając zużyte zapasy prowiantu, a my głowiliśmy się, skąd wziąć ludzi do wykonania wszystkich czynności, ponieważ część wojska – ta mająca wkrótce odejść do rezerwy – wyjechała na spóźnione, należne urlopy wypoczynkowe, zwane slangowo „taryfami”. Ludzie byli zmęczeni, ale bardzo zadowoleni z własnej roboty. Przełożeni nie szczędzili pochwał i nagród, więc nastroje panowały dobre pomimo tytanicznego wysiłku, jaki wykrzesaliśmy z siebie w ostatnich tygodniach. Bardzo długo wówczas zastanawiałem się, jakim bohaterstwem i poświęceniem wykazali się ludzie w uniformach, szczególnie ci ze Straży Pożarnej i pododdziałów inżynieryjnych Wojska Polskiego. Wtedy też przyszła mi do głowy myśl, że staliśmy się dla społeczeństwa swoistą „protezą w mundurze”.

„Protezy w mundurze” w ilości dwóch sztuk siedziały u mnie w kancelarii i tworzyły widok iście komiczny. Rej wiódł szef kompanii, okrąglutki, wiecznie roześmiany chorąży, który dyktował pisarzowi długą listę rzeczy zagubionych bądź zniszczonych podczas działań i przewidzianych do zdjęcia z ewidencji. Sprawa szła opornie, gdyż wyszkolony żołnierz, biegle piszący na maszynie, wypoczywał w domu, zaś następcy nie zdążył przygotować. Szef był coraz bardziej poirytowany, a czerwony z przejęcia skryba walił dzielnie palcami w klawiaturę, myląc się raz za razem. Ja siedziałem na szerokim parapecie okiennym i śmiałem się w duchu z chorążego, który prywatnie był moim serdecznym i oddanym kolegą, a także wiernym towarzyszem niezliczonych imprez w krakowskich lokalach gastronomicznych. W pewnym momencie, po setnej pomyłce piszącego, chłopu puściły nerwy i wrzasnął: „K*rwa, do grobu mnie wpędzisz! Na zawał przez Ciebie zejdę!”. Rezolutny szeregowiec spojrzał na swojego ciemiężcę i odpowiedział: „Panie Chorąży, zawsze może Pan to sam napisać”. Zagryzłem wargi żeby nie parsknąć śmiechem i zerknąłem na siną ze złości twarz krzyczącego, która momentalnie stała się blada jak papier. Jakby tego było mało, młodzieniec dorzucił: „Moja ciocia Ewelina zawsze mawia w podobnych wypadkach tak: >miał dziad lokaja?<”. Wtedy już nie wytrzymałem i zaśmiałem się na całe gardło. Szef najpierw ryknął niczym ranny nosorożec, a później zaczął grzmieć na krewnego cioci Eweliny, grożąc mu powyrywanie kończyn dolnych z pewnej części ciała. Już miał kończyć fragment wokalny i przejść do spełnienia gróźb, gdy niepodziewanie otworzyły się drzwi i stanął w nich sam dowódca batalionu.

Dowódca batalionu, człek niezwykle surowy, wymagający i oschły, spojrzał na mnie wzrokiem bazyliszka i zapytał: „A Ty co wyrabiasz? Copacabana Ci się marzy?”. Pryncypał zagaił o brazylijską plażę ponieważ zdjąłem wcześniej bluzę munduru i w samej tylko koszulce zażywałem okiennej kąpieli słonecznej. Zeskoczyłem z parapetu i zacząłem nieskładnie dukać: „Panie Majorze, melduję, że…”. „Stary” machnął ręką lekceważąco i powiedział: „Pisarz, wyjdź!”. Szeregowiec zniknął natychmiast za drzwiami, a wtedy major rozsiadł się wygodnie na krześle i zapytał: „Ogarniasz to wszystko jakoś?”. Pokiwałem potakująco głową w odpowiedzi, szef kompanii poszedł w moje ślady i padły kolejne słowa dowódcy: „Wyznacz auto z kierowcą, pięciu wypoczętych ludzi i jednego podoficera jako dowódcę. Jutro rano zamelduje się u Ciebie dwóch saperów z kompanii dowodzenia z całym niezbędnym majdanem i niech wszyscy pojadą do jakiejś podkrakowskiej wioski naprawić płot drewniany”. Podał mi zmiętą kartkę dodając: „Tutaj masz adres. Wszystko ma być na piątkę z plusem, bo jak nie, to ja Ci nogi z dupy powyrywam”. Dorzucając ostatnie zdanie major zerknął na chorążego, nie pozostawiając mu żadnych wątpliwości, że słyszał, czym ten terroryzował kilka minut wcześniej biednego żołnierzyka. Po chwili zastanowienia oficer zapytał szefa: „Czemu masz takiego lichego tego pisarza?”. Ten odrzekł: „Pisarz jest na taryfie, Dowódco, a ten łebek, to młody jeszcze i musi się wprawić dopiero”. Major zamyślił się chwilę ujął słuchawkę telefonu stojącego na biurku, wykręcił numer i rzucił do mikrofonu: „>Hary<, jestem na obiekcie. Masz mnie odnaleźć i się u mnie zameldować. Czas: 15 minut. Start!”. Przywołany „Hary” był plutonowym w kancelarii organizacyjno-ewidencyjnej, zaufanym człowiekiem dowódcy batalionu, porządnym chłopem, którego nazwiska nikt nie pamiętał i nie używał. Wystarczyło powiedzieć „Hary” i każdy wiedział o kogo chodzi. Byłem ciekaw jak sprawa się potoczy i czy podoficer odnajdzie swojego przełożonego na kilku hektarach gruntu upstrzonego dziesiątkami budynków, ale już po kilku minutach wszystkie moje wątpliwości rozwiał sam dzielny plutonowy.

Dzielny plutonowy pojawił się jak duch i stanął przed obliczem majora, patrząc wyczekująco w jego oczy. Dowódca wziął do ręki sfatygowaną kartkę z zapiskami i powiedział: „Weź to, przepisz na maszynie i zanieś do logistyka, niech im ten złom wybrakuje. Powiedz, że interesuje mnie wykonanie zadania, a nie problemy napotkane przy jego realizacji. Aaaa… >Hary<, to ma być zrobione dzisiaj. Działaj!”. Plutonowy zniknął z notatką, major podniósł się z krzesła i rzekł do mnie: „Nie zawal jutro tego płotu. Cześć!”. Podał nam rękę na pożegnanie i poszedł dalej na obchód jednostki. Poprosiłem do siebie dowódcę drużyny łączności i zaczęliśmy omawiać wspólnie jutrzejszy wyjazd.

Wyjazd nastąpił zgodnie z planem, ale przyjazd już nie był taki pozytywny. Po kilku godzinach mój sierżant wrócił do koszar silnie wzburzony i zameldował, że zadanie zostało wykonane, ale z pewnymi perturbacjami. W krótkich żołnierskich słowach opowiedział mi bulwersującą historię. Okazało się, że pod wskazanym adresem znajdowała się maleńka chałupka, zamieszkała przez starszą, samotną kobietę. Podczas przejazdu przez wieś jakiejś kolumny wojskowych „Starów”, jeden nieostrożny kierowca zahaczył o ogrodzenie i, niestety, je zniszczył. Sąsiadka poszkodowanej zadzwoniła do Dowódcy 6. Brygady Desantowo-Szturmowej, opisała całą sytuację, a ten natychmiast nakazał usunięcie powstałej szkody, pomimo tego, że żadna z jego jednostek nie operowała w tamtym rejonie. Sprawa była dla generała oczywista – wojsko coś napsociło, wojsko naprawia i basta. Sierżant zjawił się na miejscu, dopytał właścicielki posesji co trzeba zrobić, pani pokazała elementy do wymiany, a saperzy, wespół z moimi pomocnikami, stanęli na wysokości zadania. Płot stał się jak nowy, żołnierze poprawili także opuszczone na zawiasach drzwi do obórki i już chcieli wracać do koszar, kiedy pojawił się inny mieszkaniec wsi, żądając zapłaty za dewastację metalowej bramy, poczynioną rzekomo przez armijne pojazdy. Podoficer odmówił, co spotkało się z groźbami sprawy sądowej i odpowiedzialnością karną. Sierżant, widząc że jego rozmówca jest pod wpływem alkoholu, zakończył rozmowę i wrócił do koszar, gdzie zdał mi relację z całej sytuacji, a ja natychmiast pobiegłem do majora.

Major już o wszystkim wiedział. Gdy wszedłem do jego gabinetu rozmawiał przez telefon z dowódcą brygady, więc tylko wskazał mi dłonią fotel, nakazując usiąść. Gdy skończył rozmowę powiedział do mnie: „W poniedziałek, o godzinie 10.00, stajesz do raportu u dowódcy Krakowskiego Okręgu Wojskowego (KOW). Twój sierżant też. Ubiór wyjściowy, obydwaj. Była na was poważna skarga od jakiegoś miejscowego oficjela. Spodziewaj się ciężkiej kary. A teraz leć do roboty!”. Powlokłem się do siebie, wyprasowałem mundur i koszulę, wyczyściłem buty, poprawiłem wiązanie krawatu i w minorowym nastroju czekałem poniedziałkowej apokalipsy.

Poniedziałkowa apokalipsa osiągnęła apogeum przed obliczem generała dywizji Zenona Bryka. Stałem wyprężony i ciężko wystraszony, nieszczęsny sierżant podobnie, zaś dowódcy brygady i batalionu siedzieli wśród zgromadzonych oficerów starszych z dowódcą KOW na czele. Generał Bryk zapytał: „Ile Pan Porucznik ma służby?”. Odpowiedziałem ze ściśniętym gardłem: „Melduję, Panie Generale, że w ubiegłym roku ukończyłem Wyższą Szkołę Oficerską!”. Dowódca KOW-u przeniósł ciężki wzrok na podoficera i zadał mu to samo pytanie. Po uzyskaniu odpowiedzi, że sierżant służy już prawie dekadę, pokiwał głową i nakazał opowiedzieć sobie szczegółowo przebieg zdarzenia, co też niezwłocznie uczyniłem. Surowy przełożony milczał, uważnie mnie słuchając. Gdy skończyłem znów zapytał: „Proszę mi wytłumaczyć, dlaczego wyznaczył Pan do wykonania zadania właśnie tego sierżanta?”. Odparłem: „Ponieważ należy on do najlepiej wyszkolonych podoficerów mojego pododdziału i wiedziałem, że wszystko pójdzie zgodnie z oczekiwaniem przełożonych!”. Pytający spojrzał na dowódcę brygady i uśmiechając się rzucił: „Bronek, co Ty na to?”. Zagadywany także się uśmiechnął i odparł: „Panie Generale, mój porucznik ma rację. Zrobili wszystko jak się patrzy. A, że ktoś chciał ich naciągnąć… No nie dali się! Myślę, że Pan Generał został zwyczajnie wprowadzony w błąd i stąd to całe dzisiejsze zamieszanie”. Dwugwiazdkowy generał spojrzał na jednego z pułkowników służący w Okręgu i powiedział: „Wiesiek, >finansa< mi tutaj zawołaj!”. Gdy pułkownik Wiesiek wyszedł, Bryk zakomenderował: „Panowie oficerowie!”, a wtedy wszyscy zerwali się z miejsc i stanęli na baczność. Mówiący także przyjął postawę zasadniczą i kontynuował: „Za wzorowe wykonywanie obowiązków służbowych, nadzwyczajne zaangażowanie i żołnierski trud, włożony w wykonywanie powierzonych zadań, wyróżniam dowódcę kompanii i dowódcę drużyny nagrodą pieniężną. Spocznij!”. Gdy usłyszałem te słowa poczułem, jak kamień spada mi z serca i z głośnym hukiem uderza o podłogę. Po chwili byliśmy w jakimś pomieszczeniu, gdzie pani kasjerka wypłaciła nam okrągłe sumki, a przywołany przez pułkownika Wieśka „finans”, podsuwał jakieś kwity do podpisu. Kwadrans później brylowałem w macierzystej jednostce, ze znudzoną miną opowiadając wszystkim, jak zachwyciłem generała Bryka swoim żołnierskim kunsztem, wiedzą strategiczną i wybitnymi zdolnościami przywódczymi. Słuchacze patrzyli na mnie z podziwem, a ja – w celu uniknięcia rozwlekłości wypowiedzi – pominąłem nieistotne szczegóły, takie jak moje trzęsące się ze strachu nogi, czy głos więznący w gardle. Nawet, jeśli opowieść była nieco naciągana, to uczyniłem wszystko dla dobra służby, prawda? Zresztą, sierżant sygnował me słowa potakiwaniem, a przecież dowódcy batalionu czy brygady nikt nie śmiał prosić o potwierdzenie całej historii.

Cała historia znalazła swój szczęśliwy finał w najbliższej knajpie, gdzie postanowiliśmy uczcić sukces. Do biesiady zaprosiliśmy >Harego<, który wykonał listę rzeczy do wybrakowania, więc mu się żołnierski poczęstunek należał. Przy suto zakrapianym posiłku śmialiśmy się z niesamowitej przygody, ciesząc się jednocześnie, że wszystko skończyło się dobrze. Obecnie, po upływie dekad, żołnierze znów pospieszyli z pomocą, biorąc czynny udział w walce z pandemią. Proszę uprzejmie moich Czytelników, aby docenili wojskowy trud i wysiłek, ostrożnie podchodzili do negatywnych opowieści o ich działaniach, gdyż czasem biorą górę zwykłe osobiste przywary i animozje. Potraktujcie tych ludzi z sympatią i życzliwością, jak bardzo pomocną i pozytywną „protezę w mundurze”.

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 31 sierpnia 2020 r.

WOJSKO, SZKODA, ROSZCZENIA WOBEC WOJSKA, WOJSKO POLSKIE, ŻOŁNIERZE, WÓDZ MÓWI

Exit mobile version