Porażki, które leczą
Mówi się, że nieważne ile razy upadniesz. Liczy się to ile razy wstaniesz i znów weźmiesz się z życiem za bary. Parafrazując – można przegrać bitwę, ale jeśli nie przestanie się walczyć, to już jest się zwycięzcą.
Każdy człowiek, KAŻDY, gdzieś, kiedyś przeżył swoje Waterloo. Przegrał, bo zaczął pić, bo stracił majątek, bo odeszła miłość życia, bo nieuleczalnie zachorował. Przyczyn i powodów porażki mogą być tysiące. Każdy ma swój. Dla niego najważniejszy. Bo, jak to wymyślił nad szklaneczką rumu Ernest Hemingway – każdy ma swoje piekło. Czyli, znów parafrazując, swoje Waterloo. Kiedy, nie tak dawno, leczyłem się z uzależnienia od alkoholu w zamkniętym ośrodku, jeden z terapeutów powiedział, że po ośrodku w abstynencji wytrwają tylko mistrzowie. Najtwardsi z najtwardszych, ci których nic nie złamie. To oczywiście ekstremalnie drastyczny przykład, ale dokładnie o to w tym wszystkim chodzi. NIE DAĆ SIĘ ZŁAMAĆ! Nie poddać się. Jeśli to się uda, jeśli człowiek wytłumaczy sobie, że porażka jest po to, by podniósł się silniejszy, to spełniła ona swoją rolę. Często także leczniczą. Bo wyleczyła z dumy, buty, arogancji i ignorancji. Bo uświadomiła, że tak naprawdę nie tylko świat, ale w ogóle nic nie kręci się wokół nas.
Dlaczego o tym piszę? Bo od soboty ze swoim Waterloo mierzy się Iga Świątek. Waterloo życiowym, bo choć przegrała na korcie, to przecież tenis jest jej całym życiem. Jestem o pannę Igę spokojny. Jest na tyle ułożona i właściwie prowadzona przez cały sztab ludzi na czele z ojcem – Tomaszem, byłym olimpijczykiem w kajakach, że jej świat po porażce w III rundzie Wimbledonu z Francuzką Alize Cornet nie zadrży w posadach, nie zmieni się o 180 stopni. Nadal będzie grać w tenisa, marzyć o wielkiej miłości i spędzać życie na walizkach. W drodze z turnieju na turniej. Chodzi o co innego. Iga po 37 wygranych meczach z rzędu, mogła poczuć się wielka. Tym bardziej, że ostatni raz taki wynik zanotowała Szwajcarka Martina Hingis w 1997 roku, czyli cztery lata przed… przyjściem na świat panny Świątek. Po tym, jak lała kolejne rywalki, Raszynianka mogła poczuć się sportowo nieśmiertelna, uwierzyć, że jest niepokonana. A potem nagle, kiedy zupełnie się tego nie spodziewała przyszedł gong! I przegrała. Jeśli Iga zrozumie, że ta porażka może jej tylko pomóc wyzwolić się z presji narzucanej przez opinię publiczną, tego liczenia jej kolejnych wygranych turniejów, poszczególnych spotkań, tego oczekiwania na fajerwerki techniczne w każdym meczu, to wygra. I wtedy porażka spełni swoje zadanie. Bo w sumie jeśli człowiek ma się mierzyć ze swoją przegraną, ze słabościami, to tylko wtedy ma to sens, gdy po takim starciu zrozumie własne ułomności i przede wszystkim nauczy się je kontrolować i eliminować. Czego sobie, Państwu i pannie Idze szczerze życzę.
Piotr Radomski