Jeśli kiedyś zapytacie, Drodzy Państwo, jakiegokolwiek polityka, o czas trwania kampanii wyborczej, wtedy osoba zagadnięta przyodzieje swoją twarz w nieziemski uśmiech, odchrząknie, poruszy nieznacznie dłońmi ułożonymi w koszyczek, a następnie, nieomylnym głosem Warrena Buffetta opowiadającego o kursie peso kolumbijskiego, odpowie, że każda kampania zaczyna się już następnego dnia po wyborach. Jeśli mam być szczery, to muszę w tym miejscu dodać od siebie, że trudno mi dziś odnaleźć bardziej wyświechtany slogan polityczny, ale indagowany dostojnik się nad tym nie zastanawia. On wie, że w momencie, kiedy do sejmowej ławy przytwierdzana jest tabliczka z jego nazwiskiem, wtedy momentalnie przybywa mu mądrości, umysł staje się ostry niczym brzytwa, a artykułowane przez niego frazy mają moc matematycznych aksjomatów. Jeśli przypadkiem, adwersarz podda w wątpliwość prawdziwość usłyszanych zdań, nasz bohater obruszy się, wydmie usta, wciągnie powietrze w płuca i zmiażdży niesfornego dysputanta kilkoma tonami słusznych argumentów, trzymanymi w odwodzie, na tę właśnie okazję. Nikt nie ma prawa zakłócać olimpijskiego spokoju najmądrzejszego z mądrych, a zarzucanie mu niekompetencji lub niewiedzy, jest zbrodnią rangi najwyższej, gdyż, w przekazie medialnym, obowiązuje żelazna zasada: „o mądrości mej świadczą słowa, a nie żadne czyny”. Problem powstaje w momencie skonfrontowania opowieści ze stanem faktycznym i najczęściej wówczas, cała sprawa przybiera postać politycznych nerwobóli i gorączki.
Polityczne nerwobóle i gorączka są następstwem szyderczego śmiechu z przeciwnika oraz pokłosiem jego lekceważenia. Sztandarowym przykładem, na poparcie powyższego założenia, może być dzień 12 listopada 2014 r. Pytacie Państwo, co się owej środy wydarzyło? Spieszę z odpowiedzią – wszystkie liberalne salony, korytarze, zaułki i gabinety, wypełnił diaboliczny rechot i kpiny z eurodeputowanego Andrzeja Dudy, którego dzień wcześniej, Jarosław Kaczyński przedstawił jako kandydata Prawa i Sprawiedliwości na urząd prezydenta w nadchodzących wyborach. Dziś trudno w to uwierzyć, ale aby zrozumieć tamten czas, musimy przypomnieć sobie jego klimat. To w tamtym okresie panowała absolutna hegemonia medialna, liberalno-lewicowej strony sporu politycznego. Prawie wszystkie stacje telewizyjne, rozgłośnie radiowe i tytuły prasowe grzmiały o zagrożeniu jakie niesie hołubienie wartości narodowych, dbałości o tradycje, przywiązanie do ziemi przodków czy religii. Marzeniem warszawskich elit stała się peregrynacja do brukselskiej metropolii, uważanej za Klondike XXI wieku, a Polska wschodnia budziła jedynie niechęć i była synonimem wyczerpującego, bezproduktywnego użerania się oraz kłopotów z administrowaniem. W żadnej, nawet najbardziej pesymistycznie nastawionej decydenckiej głowie, nie powstała myśl, że sytuacja wymknie się spod kontroli.
Sytuacja wymknęła się spod kontroli chyba już w grudniu, kiedy zaczęły spływać pierwsze sondaże popularności. Proszę nie mylić sondaży dla gawiedzi, eksponowanych na szklanym ekranie, mających być graficznym przedstawieniem miażdżącej przewagi kandydata jedynie słusznego, z tymi analizowanymi w gronie poufnym, gdyż często jest pomiędzy nimi kolosalna różnica. Coś musiało się wydarzyć niedobrego dla możnowładców, gdyż już na początku stycznia roku 2015, sam Adam Michnik ogłosił zwycięstwo Bronisława Komorowskiego, uzależniając je jedynie od uczestnictwa ówczesnej głowy państwa w wypadku samochodowym z udziałem niepełnosprawnej, brzemiennej siostry zakonnej. Tylko płytkie, pozbawione wrażliwości umysły, przypieczętowały ów persyflaż radosnym potrząsaniem głowami, co zostało wkrótce surowo ukarane.
Surowo ukarana została cała działalność i lenistwo Bronisława Komorowskiego oraz bezgraniczna buta otaczających go elit. Wyśmiewany Andrzej Duda został nowym lokatorem dużego pałacu, co wydatnie przyczyniło się do zwycięstwa obozu Zjednoczonej Prawicy w kolejnych wyborach parlamentarnych. Pół dekady minęło niczym sen i znów stanęliśmy przed kolejną elekcją prezydencką. Tęgie umysły Platformy Obywatelskiej, najprawdopodobniej wspomagane przez wyselekcjonowane intelekty „spadochroniarek” z wraku Nowoczesnej, wystawiły do wyścigu Małgorzatę Kidawę-Błońską, co miało zatrząść rodzimą sceną polityczną i faktycznie zatrzęsło.
Zatrzęsło jednak głównie przeponami szyderców, którzy setnie się bawili, słuchając kolejnych wypowiedzi wicemarszałek Sejmu. Z lekkim zawstydzeniem przyznam, że początkowo sam do nich należałem, ale z czasem zaczęło mi być pani Małgorzaty zwyczajnie żal. Spadające z prędkością narciarskiego zjazdu Pirmina Zurbriggena sondaże, powodowały narastającą nerwowość w koalicji antyprawicowej i stawały się przyczynkiem, do popełniania coraz większych głupstw, zarówno przez samą kandydatkę, jak i jej sztab. Klęskę kampanii wyborczej liberałów ogłosił sam Donald Tusk, który, na tle znaków rozpoznawczych Europejskiej Partii Ludowej, zakomunikował, że nie weźmie udziału w plebiscycie. Osobiście uważam, że powyższa kwestia jest wewnętrzną tragedią pana Tuska i pod żadnym pozorem nie zamierzam drzeć szat z tego powodu. Jeśli wy, wybitni myśliciele, od dekad bełkoczecie o terminach rozpoczęcia kampanii wyborczych, to obecną powinniście zainicjować już w czerwcu 2015 r. Wtedy jednak nie mieliście na to czasu, gdyż byliście zajęci ratowaniem resztek własnej świetności. Później, namaściliście biedną, zagubioną Kidawę, a teraz, gdy zbliża się Armagedon, krzyczycie o władzy autorytarnej i nie chcecie święta demokracji, czyli… wyborów. Większego głupstwa daleko szukać, prawda? Ja nie potrafię nikomu współczuć i mogę się tylko domyślać, jakie trapią was polityczne nerwobóle i gorączka.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 04 maja 2020 r.