Gdy właz samolotu transportowego, z siedzącymi wewnątrz spadochroniarzami się zamyka, wówczas w nozdrza jego pasażerów uderza kakofonia zapachów, zwana potocznie smrodem. Można zeń wyłuskać woń ludzkiego potu, miazmat oparów oliwy do czyszczenia i konserwacji broni, swąd przepalonej nafty lotniczej oraz wiele innych. Jednak owe doznania są najmniejszym problemem skoczków. Największy ambaras w mózgu powoduje strach związany z tym, co będzie się działo po oddzieleniu od pokładu statku powietrznego. Przez głowę przelatują błyskawicznie setki myśli, często zakładających najczarniejsze scenariusze. Oczy robią się okrągłe, dłonie pokrywa wilgoć, mięsnie brzucha twardnieją aż do bólu, chcąc podświadomie ochronić wrażliwe organy wewnętrzne. Żołnierze nerwowo rozglądają się wokół, kompulsywnie poprawiając broń i elementy oporządzenia. Jeden i drugi podciągają jeszcze nieco wyżej pasy desantowe podtrzymujące zasobnik z wyposażeniem, który, obok spadochronu i karabinka, ma teraz wartość znacznie większą niż Koh-i-noor.
Koh-i-noor ponad pół kilometra nad ziemią jest właściwie bezużyteczny, bo po co komu trochę czystego węgla, skoro gra idzie o życie? Samolot się trzęsie, niewygodne ławki piją w uda, pod sufitem pracują mechanizmy zmieniające położenie sterów oraz klap na skrzydłach i z każdą chwilą lotu jest bliżej do strefy zrzutu. Instruktor pokładowy jeszcze raz starannie sprawdza zapięcie urządzeń wyzwalających czaszę, gdyż najmniejszy błąd może kosztować życie desantowca. Po zakończeniu kontroli podnosi kciuk do góry, co dla wszystkich jest sygnałem, że wszystko gra. Monotonny pomruk pracujących silników nieco uspokaja, ale siedzący tuż przy luku desantowym radiotelefonista tysięczny raz zadaje sobie pytanie, czy na ziemi radiostacja właściwie wejdzie do pracy w sieci, na określonej tabelą danych radiowych częstotliwości? Łącznościowiec przypomina sobie, któremu z kolegów oddał na czas skoku pozostałe elementy własnego rynsztunku, po to, aby w najkrótszym czasie po przyziemieniu skompletować własne zapasy. To jest odwieczny problem radiotelefonistów-spadochroniarzy, gdyż piekielnie ciężka radiostacja wraz z zapasowymi bateriami, wymusza na nich oddanie pozostałych rzeczy z zasobnika kolegom. Gdyby tego nie zrobili, to masa ekwipunku spowodowałaby zbyt szybkie opadanie ze spadochronem i finalnie połamanie obydwu nóg podczas lądowania, a wtedy cały pluton ma odciętą łączność.
Łączność jest najważniejsza gdyż przełożony może w dowolnym czasie zmienić postawione wcześniej zadanie a dowódca skaczącego pododdziału ma możliwość wezwania wsparcia w każdej chwili. Odwieczną zasadą jest, że obsługa radia desantuje się zaraz za dowodzącym, toteż w transportowcu musi być jak najbliżej niego. Dowódca się nie boi nigdy! To znaczy on boi się zawsze, najbardziej i o wszystko, ale na jego twarzy nie ma strachu. Chłop wie, że wszystkie oczy skierowane są na niego i nie może pozwolić sobie na najmniejszą słabość. Gdy luk desantowy powoli się otwiera, wtedy patrzy z zainteresowaniem w przepaść, jego krtań jest skręcona grozą niczym garotą, ale uśmiech nie spełza z twarzy. Obrzuca okiem wnętrze samolotu, uśmiecha się jeszcze szerzej do podwładnych i krzyczy: „Skaczemy?!”. Odpowiada mi wrzask wydobyty z wielu gardeł: „Skaczemy!”. Zapala się pomarańczowa lampka, instruktor pokładowy daje dłonią znak do powstania, ludzie podnoszą się z ławek, nabierają nakazanych odległości, lekko się pochylają na ugiętych nogach i czekają na sygnał do zrzutu – zielone świtało.
Tajemnice umów offsetowych – Wywiad z Prof. R.Szeremietiewem
Zielone światło uderza w oczy i pierwszy skoczek znika w czeluści włazu a za nim następni. Cała operacja trwa raptem kilkadziesiąt sekund, pokład pustoszeje a na niebie wykwita niespodziewanie wiele czasz spadochronów. Oczywiście wiatr jest znacznie silniejszy niż podawał komunikat meteo, toteż desantowcy ściągają linki w dół, aby nie wylądować na lesie, bo gałęzie mogą bardzo poważnie poranić. Wreszcie pododdział znajduje się 200 metrów nad ziemią i wszyscy rozpinają pasy zasobników, które raptownie spadają pod nogi skoczków i połączone długimi linami z uprzężą spadochronową huśtają się w powietrzu. Kilkudziesięciokilogramowy ładunek wyląduje na trzy sekundy przed żołnierzem, zmniejszy jego prędkość opadania i dzięki temu ryzyko kontuzji znacznie spadnie. Ludzie w powietrzu mają mocno złączone nogi, ręce uniesione wysoko w górze trzymają silnie taśmy łączące uprząż z linkami czaszy, a po uderzeniu o ziemię jak najszybciej pozbywają się wielkiej płachty materiału, zbierają swoje rzeczy, odbezpieczają broń i biegną na miejsce zbiórki. Nikt nie zważa na drobne zadrapania gdyż liczy się tylko wykonanie zadania bojowego.
Zadania bojowego postawionego przed 1. Samodzielną Brygadą Spadochronową, dowodzoną przez generała Sosabowskiego, wykonać się nie udało. Dokładnie 75 lat temu polscy żołnierze walczyli w Holandii, zrobili co mogli, ale musieli się wycofać. Opis skoku, jaki zamiesiłem powyżej to tylko niewinna igraszka w porównaniu z tym, co musieli znieść nasi dzielni chłopcy pod niemieckim ogniem. Hekatomba krwi jaką zapłacili na zawsze uczyniła pamięć o ich wieczną. W tym samym czasie, gdy oni składali ofiarę życia pod Arnhem, 4 tys. Holendrów działało w „Germaansche-SS in Nederland” – holenderskim SS, organizacji zbrodniczej. Gdy żołnierz polski krwawił na geldryjskiej ziemi, to jej synowie walczyli u boku wojsk arcyzbrodniarza Hitlera. Czy ktoś może mi wytłumaczyć, dlaczego zacietrzewiony Frans Timmermans śmie teraz opowiadać na forum Parlamentu Europejskiego jakieś duby smalone i porównywać nasz kraj do nazistowskich Niemiec? To jego krajanie współdziałali z hitlerowcami i to jego pobratymcy okryli się wieczną hańbą i niesławą. Czy w polskim MSZ-ecie znajdzie się ktoś kompetentny, kto wyśle temu bufonowi notę opisującą czyny Polaków – bohaterów? Mam nadzieję, że to jednak nastąpi i człowiek ten przestanie kolportować swoje piramidalne głupstwa.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 09 września 2019 r.