Wyspy Kanaryjskie to bajkowe miejsce.
A wiosną gdy wszystko kwitnie.
Cudownie…
27 marca 1977 roku.
Było właśnie tak bajkowo.
Piękna, kanaryjska wiosna.
Ale Lokalsi.
Mieszkający w okolicy lotniska Los Rodeos na Teneryfie, patrzą ze zdziwieniem.
Bo na ich małym lotnisku.
Kolejno lądują samoloty.
Nie małe awionetki.
Tylko rejsowe, duże maszyny z turystami.
Wszystkie miały lądować na Gran Canarii.
To co się stało?
Jakiś głąb.
Zagroził, że zdetonuje tam bombę.
Baskijska ETA, itd.
Takie czasy.
I ogłoszono alarm bombowy.
Potraktowano to poważnie i lotnisko zamknięto.
No to kaplica.
Co zrobić z samolotami?
Los Rodeos to bardzo małe lotnisko.
Duże samoloty rejsowe na nim praktycznie nie lądowały.
Obsługiwało głównie krótkie loty między wyspami.
A tego marcowego dnia.
Wylądowało ich tam kilka.
W tym dwa Boeingi 747.
A ich, to lotnisko raczej nie gościło.
Jest w dodatku niedziela.
Gęsta mgła, która nie chce się rozwiać.
Mała wieża kontroli kotów.
Na służbie tylko 2 kontrolerów.
Plus jeszcze awaria elektryki.
Padły światła pasa.
Lotnisko nie ma radaru do obserwacji samolotów na ziemi.
Nie ma nawet samochodu „Follow me”.
Po prostu.
Małe lokalne lotnisko.
Kontrolerzy mówili dobrze po angielsku.
Ale z charakterystycznymi, kanaryjskim akcentem.
Dlatego kapitan Boeinga 747 PanAmu, nie do końca ich zrozumiał.
„Zjedź z pasa trzecim zjazdem”, trzecim”.
„The tsyrd…”
Piloci zmęczeni.
Całe to zamieszanie.
Czekali na pasie kilka godzin.
Pasażerowie porządnie wnerwieni.
Zmiana lotniska.
Bliski limit czasu pracy pilotów.
I opóźnienie.
Kolejno.
Element za elementem.
Kumulowały się.
Niby drobiazgi.
Właśnie.
Drobiazgi…
Zestresowani kontrolerzy.
W życiu nie mieli tyle pracy.
Mieli problem by to ogarnąć.
I obsłużyć tyle samolotów.
Mylili ich numery wywoławcze.
Jacob van Zanteen.
Zdrowo poddenerwowany kapitan 747 KLM.
Usłyszał, że jego drugi pilot.
Zgłosił wieży gotowość do startu.
Wtedy powiedział po holendersku „Ruszamy”.
No i chłop ruszył…
Przepustnice na maksa.
Jego 747 przyspiesza.
W tym czasie kontroler mówi:
„Dobrze, bądźcie gotowi do startu. Wezwę was.”
Tylko, że van Zaanteen usłyszał z tego jedno słowo
„Dobrze…”
Bo w tym samym momencie kapitan PanAmu powiedział:
„Ale my wciąż kołujemy po pasie startowym!”
Resztę ucięło.
Trzaski zakłóceń.
3 komunikaty nałożyły się na siebie.
Gdy van Zanteen.
Zobaczył na pasie przed sobą samolot PanAmu.
Jego maszyna pędziła 200km/h.
Zamarł.
Zareagował instynktownie.
Szarpnął wolantem.
Piękny.
Błękitny 747 KLM.
Szurając brzuchem po ziemi.
Rozpaczliwie próbował oderwać się od pasa.
Niestety.
Leciał zbyt wolno.
Zabrakło mu 4 sekund…
Kilkaset ton paliwa.
Zamienia oba Jumbo Jety.
W 100 metrową kulę ognia.
Ogniste Inferno.
Ginie 583 pasażerów.
Groza…
Piloci PanAmu w ostatniej chwili zdołali częściowo zjechać z pasa.
Dzięki temu.
Jakimś cudem przeżyło 61 osób.
A o tym wszystkim.
Wiemy dzięki pewnemu Diabłu Tasmańskiemu…
I chodź był Australijczykiem.
Kształcił się na Tasmanii.
I koledzy mieli używanie.
Zresztą z czasem bardzo polubił tę ksywkę.
„Diabeł Tasmański”.
David Warren.
Geniusz, który zaprojektował.
I zbudował, pierwszy prototyp czarnej skrzynki.
A, że czarne skrzynki są pomarańczowe, wszyscy wiemy.
Żarówiasto pomarańczowe.
Głównie po to by je łatwo odnaleźć.
Są dwie.
Jedna nagrywa to co się dzieje w kokpicie.
To co załoga mówi.
Wszystkie dźwięki.
A druga rejestruje wszystkie parametry lotu.
Ten niezwykły inżynier lotniczy pracował w Melbourne.
W laboratoriach Agencji Defence Science and Technology.
Był zdumiony skalą katastrofy lotniczej w 1953 roku.
I właśnie to wydarzenie.
Zmotywowało go do wytężonej pracy .
Warren przez kilka lat mozolnie pracował nad koncepcją nie tyle samego urządzenia, co całego systemu rejestracji danych.
Ciężka praca zaowocowała wspaniałym dokonaniem.
W 1958 roku.
Rejestrator rozmów i głosów z kokpitu samolotu był gotowy.
Ten niesamowity inżynier.
Na przestrzeni lat.
Wielokrotnie ulepszał swój wynalazek.
Pracował także nad poprawą działania rejestratora parametrów lotu.
Dziś rejestratory są w praktycznie w każdym samolocie.
I choć zazwyczaj są świadkiem tragedii, pozwalają poprawić bezpieczeństwo lotów.
Tak było w przypadku katastrofy na Teneryfie.
Największej katastrofie lotniczej w historii.
Dlaczego kapitan Van Zaanteen sam wydał sobie komendę do startu?
Tak doświadczony i poważany pilot.
I to instruktor?
Jak?
Jak to możliwe?
Analiza zapisu rozmów z czarnej skrzynki skierowała śledczych na pewien trop.
Otóż Van Zaanteen nie latał od kilku miesięcy.
Zdziwienie.
Dlatego, że przez cały ten czas.
Dzielił się swoim ogromnym doświadczeniem.
I szkolił na symulatorze młodych pilotów.
I w symulatorze sam wydawał sobie i uczniom komendę do startu.
Upraszczało to naukę.
Ale…
Okazało się bardzo niebezpiecznym nawykiem.
Bo tego feralnego dnia.
Zrobił dokładnie to samo.
Gdy leciał pierwszy raz po dłuższej przerwie.
Odruchowo.
Zrobił to samo.
Taki drobiazg.
Jedna wypowiedziana komenda.
Plus splot innych, równie drobnych czynników.
Świadomość tego jakie były przyczyny tej katastrofy pozwoliła zmienić procedury.
Podobny wypadek na taką skalę już się nie wydarzył.
Dzięki rejestratorom wiemy także co działo się w kabinie 10 kwietnia, 10 lat temu.
Ludzkie błędy są zazwyczaj kluczowe.
W praktycznie każdym wypadku lotniczym.
Dzięki czarnym skrzynkom.
„Magicznym” Pudełkom Prawdy.
Możemy te błędy eliminować.
Diabeł Tasmański David Warren
Nie.
Anioł.
Anioł Stróż.
Nas wszystkich lecących gdzieś w przestworzach.
Niezwykły inżynier, który swoją pracą wpłynął na losy i rozwój lotnictwa.
Nieznany bohater bezpieczeństwa lotniczego…