Site icon ZycieStolicy.com.pl

„Nocny patrol”

patrol

Niewielu ludzi w Iraku było tak buńczucznych, jak autor niniejszego tekstu po 26 maja 2004 roku. Naturalnie, zapytacie Państwo skąd ta data, prawda? Już odpowiadam – osobiście uważam ją za termin zakończenia powstania Muktady as-Sadra w świętym mieście szyitów, Karbali. W tym miejscu mojej opowieści zdecydowanie zaprzeczam wszelkim pogłoskom, jakobym się bał, a trzęsące się wówczas me dolne odnóża proponuję złożyć na karb intensywnych przygotowań do madryckiego konkursu flamenco, w którym zamierzałem wystartować po powrocie. W pomieszczeniach pociły mi się także dłonie i kark – pomimo świetnie działającej klimatyzacji – ale sami Państwo rozumieją, że zmiana pogody i diety nie mogły pozostać bez echa nawet w moim organizmie. Na tych wyjaśnieniach, tak samo prawdziwych, jak słowa polityków w kampanii wyborczej, zakończę wątek odczuć osobistych i niepostrzeżenie przejdę do opisu mego bezsprzecznego bohaterstwa, bo zasługuje ono na pomniki spiżowe. Aby udowodnić to mym nieocenionym Czytelnikom, opowiem historię niesamowitego nocnego patrolu.

Nocny patrol był możliwy, między innymi, dzięki chorążemu sekcji logistycznej S-4, który pewnego majowego dnia zaglądnął do piwnicznej nory – miejsca, gdzie byłem zakwaterowany – i zagaił: „Siemasz! Robiłem porządek w kontenerze ze sprzętem i fajne noktowizory znalazłem. Chcesz pobrać kilka sztuk?”. Odsunąłem zieloną moskitierę, podejrzliwie łypnąłem na usłużnego sztabowca i niepewnym głosem rzekłem: „No chcę, ale co Ty chcesz w zamian?”. Bezwstydnik od razu zrozumiał, że go przejrzałem niczym porucznik Columbo przestępcę już na samym początku odcinka i odparł: „E, spokojnie, nic wielkiego. Weźmiesz mnie tylko >na parówę< w konwój do Babilonu, bo muszę zakupy na targu porobić. Wchodzisz?”. Propozycja wydawała się kusząca, toteż usiadłem na legowisku i zakładając buty, zacząłem wypytywać o sprzęt, jaki pojawił się w obiegu. Wyszło, że szemrana transakcja miała tyczyć nowiuśkich gogli PNL-2AD „Sokół”. Były one o niebo lepsze od monokularowej wersji używanej dotychczas, tej oznaczonej symbolem PNL-2A, gdyż można było w nich widzieć nocą dwojgiem oczu. Te gorsze przypominały wyglądem króciutką lunetę, a lepsze – oferowane – lornetkę. Żaden wytrawny gracz nie może sobie pozwolić na okazanie emocji podczas negocjacji, toteż obojętnym tonem rzuciłem: „Ściemniasz mi tu, Dżorcz. Pewnie masz jakiś złom i chcesz się go pozbyć moim kosztem. Spadaj!”. Na twarzy rozmówcy uśmiech momentalnie ustąpił miejsca obawie, która po sekundzie przerodziła się w panikę, gdy zacząłem markować rozplątywanie zawiązanych już sznurówek. Chorąży zaczął się walić kułakiem w klatkę piersiową i rozpaczliwym głosem błagać: „Ty, no nie rób scen! K*rwa, nóweczki mam, sprawne technicznie! Metryczki optyki puste, czyli nikt nie używał. Weź się nie wygłupiaj, bo ja do Babilu muszę jechać. Żonie obiecałem oryginalną apaszkę arabską. No bądź człowiekiem!”. Już wiedziałem, że zwyciężyłem, toteż przeciągnąłem się niedbale i rozkazującym tonem zażądałem: „Dajesz wszystko co masz. Stare odbierasz w takim stanie, w jakim są, a Twój >plutas< je wyczyści i obsłuży. Do Babilu nie jedziesz >na parówę<, tylko jako >pekista<. Wchodzisz?”. Pytany ukrył twarz w dłoniach, pomyślał sekundę, opuścił bezradnie ręce i zdruzgotany wyszeptał: „No, niech Ci będzie”. Wtedy triumfalnie wrzasnąłem do mikrofonu radiostacji R-3501: „Leon! Do mnie! Idziemy do >uzbrojeniowców< na szaber!”. Po chwili zjawił się mój zastępca Leszek i zgodnie pomaszerowaliśmy w rejon magazynów, a ja szczegółowo mu po drodze wszystko wyjaśniłem.

Wszystko wyjaśnić muszę także Państwu, gdyż wojskowy slang może być niezrozumiały, podobnie jak irackie realia. W „Camp Juliet”, czyli w naszym obozie macierzystym, nie było żadnej możliwości zrobienia zakupów, ponieważ nie było suku. Takowy znajdował się dopiero w „Camp Alpha”, położonym w oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów starożytnym Babilonie. Aby się tam znaleźć, trzeba było zostać członkiem konwoju, a te były organizowane przez kompanie. Dlatego żołnierze sztabów, chcąc się gdziekolwiek ruszyć, musieli prosić o pomoc dowódców pododdziałów. Tak też się stało i w tym przypadku, ale chorąży był na tyle bystry, że nie chciał jechać jako osoba funkcyjna – odpowiadająca za cokolwiek – a jedynie jako pasażer. Stąd jego wstępny warunek, że pojedzie „na parówę”. „Parówami” byli nazwani ci członkowie kolumny, którzy siadali w pojazdach i nie mieli żadnych zadań na czas przemarszu, gdyż o wszystko dbała jej ochrona. Chcąc zaoszczędzić wysiłku organicznemu celowniczemu karabinu maszynowego PK (km PK – nazwa pochodzi od polsko-rosyjskiego skrótu: karabin maszynowy Pulemiot Kałasznikowa) zwanemu popularnie „pekistą”, zażądałem, aby proszący wziął na siebie wysiłek dysponowania tym najpoważniejszym środkiem ogniowym. Nieborak nie miał wyjścia i na mą propozycję przystał. Tajemnicza nazwa „plutas”, to nic innego, jak slangowe określenie wojskowego stopnia plutonowego, a takowy posiadał magazynier, na którego spadł obowiązek starannego wyczyszczenia i zakonserwowania niemiłosiernie zakurzonych noktowizorów – tych mających wrócić na półkę, po wyczerpującej służbie u moich podwładnych. Naturalnie, mają Państwo rację – podoficer padł ofiarą perfidnego spisku, ale do dziś nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.

Wyrzutów sumienia nie miałem także w kontenerze z dobrem, gdzie powitał mnie uniżenie jego zarządca. Rzuciłem krótkie: „Cześć, >Arni<!”, a on zakrzyknął służalczym tonem: „Strasznie się cieszę, że Pana widzę!”, po czym potulnie spuścił wzrok. Lechu, prywatnie kompan plutonowego od wspólnego żłopania piwska, od razu mi zameldował: „Dowódco, oni we dwóch chcą jechać! >Arni< też!”. Przywołany podciągnął opadające pod wydatny brzuch portki, spojrzał na Leszka morderczym wzrokiem i wysyczał: „Mendo, jeszcze się policzymy!”. Zrozpaczony chorąży, pojmując że jego niecny plan wisi na włosku, przymilnie zwrócił się do mnie: „No przecież nic się nie stanie, jeśli pojedziemy we dwóch, prawda?”. Zamyślony odrzekłem: „Nie, no skąd, tylko niech >Arni< idzie do żywnościówki i przyniesie jakieś polskie konserwy”. „Arni”, człek o tuszy znacznej, którego szydercza ksywka pochodziła od imienia słynnego Arnolda Schwarzeneggera, obrażony wycedził: „Nie muszę nigdzie chodzić. Mam mielonkę i salceson na miejscu. Co Pan chce?”. Zdecydowałem: „Dawaj mielonkę, a salceson to se sam zjedz!”. Leszek, jeszcze oburzony za nazwanie go „mendą”, wrzasnął: „Żwawo, Grubasie, bo pojedziesz, ale d*pą po nieheblowanej desce!”, po czym sam zanurkował pomiędzy regały w poszukiwaniu żarcia. Po kwadransie wracaliśmy roześmiani z łupami do izb, a wieczorem wszyscy zapięliśmy nowiutkie noktowizory do hełmów, przygotowując się na nocną eskapadę.

Nocna eskapada była rutynowa. Objechaliśmy kilkukrotnie niewielką strefę, rozdaliśmy miejscowym dzieciakom zabrane ze stołówki napoje, co było elementem „walki o ludzkie serca”, pogadaliśmy ze sklepikarzami i tuż przed północą zaczailiśmy się pomiędzy dwoma niedokończonymi willami. Nakazałem kierowcom wyłączyć silniki, a sam usiadłem na stosie cegieł, włączyłem noktowizję i w jej zielonkawym świetle zacząłem obserwować okolicę. Obok mnie przycupnął „Kinder”, chudy, żylasty spadochroniarz o dziecinnej twarzy i zaczął opowiadać o swoim małym synku, który zaczął dopiero raczkować. W końcu, niepewnym tonem spytał: „Dowódco, wrócimy do domów cali i zdrowi, co?”. Nie spodziewałem się tego po nim, ponieważ należał do najodważniejszych ludzi jakich kiedykolwiek widziałem i udowodnił to wielokrotnie, jednak dwumiesięczne walki z sadrystami chyba nawet na nim odcisnęły swoje piętno. Przyznam się szczerze, że zgłupiałem i nie wiedziałem co odpowiedzieć. Miałem tyle samo wątpliwości, bałem się pewnie jeszcze bardziej, tylko, że na moich barkach spoczywał obowiązek utrzymania wysokiego morale wśród podwładnych. Odparłem więc sztucznie kpiarskim tonem: „>Kinder<, idź się wyszczać, bo uszy Ci stoją i bredzisz. Nie masz innych zmartwień teraz? W Krakowie stawiasz mi dużą flachę za zawracanie d*py!”. Żołnierz zaśmiał się radośnie i odparł: „Dobra, ja pierwszą, ale Pan drugą!”, po czym opuścił noktowizor na oczy i już w milczeniu wpatrywał się w ciemność.

Ciemność nie miała żadnych tajemnic dzięki świetnej optyce. Około godziny 00.30 dostrzegłem wolniutko sunący pojazd w otwartą klapą bagażnika, z którego wyraźnie wystawało coś podłużnego i okrągłego. Szturchnąłem łokciem towarzysza, a on klepnął mnie dwukrotnie w cholewę buta, potwierdzając, że widzi to co ja. „Kinder”, schylając się nisko, podbiegł do Honkerów i po chwili usłyszałem szum zapuszczanych silników. Terenówki wolniutko toczyły się w moim kierunku, a ja nie spuszczałem oka z trefnego auta, które właśnie przystanęło i kierowca wysiadł, by coś poprawić przy podejrzanym ładunku. Po chwili byłem już w moim wozie i zagaiłem do prowadzącego: „>Szczupły<, co to będzie?”. Pucołowaty szeregowiec orzekł: „To bedzie jako lufa od armaty i to winkszy kaliber. Łuny tutej cuś kumbinujum. Kawołkim szmaty okryły kuńcówke, żeby zamaskować i za to takie dziwne toto je”. Przyznam szczerze, że meldunek bardzo przyjemnie mnie zaskoczył, gdyż był spójny i rzeczowy, a uzasadnienie całkiem niezłe. „Moja szkoła” – pomyślałem ucieszony – i nakazałem jazdę na wyłączonych reflektorach za podejrzanym wehikułem.

Podejrzany wehikuł skręcił najpierw w wąską uliczkę, a następnie zatrzymał się na jednym z podjazdów domostwa. Teraz już wyraźnie widziałem szeroko rozwartą klapę bagażnika i wielce niebezpieczny fracht. Dostrzegłem także siedzących z tyłu ludzi, więc byłem pewien, że trafiliśmy na bandę trudniącą się szmuglem broni. Wziąłem do ręki słuchawkę radiostacji i nadałem krótki komunikat: „Zajedź z drugiej strony. Bierzemy ich!”. Usłyszałem w odpowiedzi spokojny głos Leszka: „Odebrałem! Wykonuję!”, po czym jego pojazd, już na pełnej prędkości nas wyprzedził, zajechał stojącą przed bramą limuzynę od drzwi pasażera, a mój kierowca energicznie podjechał z lewej strony. Gogle noktowizyjne mieliśmy już dawno uniesione do góry, „pekiści” mierzyli z karabinów w kierunku podejrzanych, a strzelec karabinka „Beryl” oświetlił rejon mocnym szperaczem. Wtedy zorientowałem się, że popełniliśmy wielką pomyłkę.

Wielką pomyłkę unaoczniły mi czarne jak węgle oczy prześlicznej dziewczynki, siedzącej z tyłu, za kierowcą. Dziecko, może pięcioletnie, patrzyło w naszym kierunku przerażone, mrużąc powieki przed silnym blaskiem. Krzyknąłem: „Zgaś to, k*urwa!” i snop światła zniknął. Już wiedziałem, że wystający słupek nie był żadną armatnią lufą, a pniem niewielkiej palmy, której korona była wciśnięta głęboko do bagażnika, zaś korzenie, wystające na zewnątrz, tworzyły w ciemności fantazyjny ornament. Wystraszony kierowca, odziany w długą białą galabiję i z czerwoną kefiją na głowie, stał z wysoko podniesionymi rękoma. Wysiadłem z auta, powolutku podszedłem do kremowego Forda Crown Victorii i przyjaźnie powitałem zatrzymanego: „Marhaba”, po czym, obrzuciwszy wzrokiem pełne kobiet i dzieci wnętrze limuzyny, rzuciłem już do Leszka: „No to, żeśmy, k*rwa, pokazali klasę, co Lechu?!”. Zanim mój zastępca odpowiedział cokolwiek, to Arab wypalił: „Warszawa jest smutna bez Ciebie, żołnierzu! Dzień dobry, Panowie”. Zamarłem. Ciało Leszka także przybrało konsystencję ziemskiej powłoki żony Lota, a nasz rozmówca kontynuował: „Panowie żołnierze, ja studiowałem na Politechnice Warszawskiej dawno temu. Ja znam bardzo dobrze Polskę i wiem co znaczy >k*rwa<. Ja was bardzo lubię! Ja byłem też w Gdańsku i Katowicach i Krakowie i jeszcze Poznaniu!”. Leszek nie wytrzymał i mruknął pod nosem: „A w Krużewnikach był?”. Zaśmiałem się i przeprosiłem za całą sytuację, ale było to chyba zbędne, ponieważ nikt mnie nie słuchał. Wszyscy zaczęli rozmawiać ze sobą na wyścigi, komentować całą sytuację, powstał nieopisany gwar i tylko siedząca za szybą dziewczynka wciąż na mnie patrzyła, ale już z zaciekawieniem, a nie strachem. Pomachałem do niej przyjaźnie ręką, dziecko wstydliwie wtuliło się w szaty siedzącej obok kobiety, zaś ta szeroko się do mnie uśmiechnęła, co było zdarzeniem niezwykle rzadkim wśród muzułmanów. Uścisnąłem mocno dłoń eksstudenta stołecznej uczelni technicznej i podałem komendę: „Wyjazd!”. Po chwili jechaliśmy już na poprzednie miejsce, a ja zastanawiałem się, ile rzeczy człowieka może spotkać podczas nocnego patrolu.

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 28 grudnia 2020 r.

Exit mobile version