Na początku czerwca roku 2004, w irackiej Karbali zapanował względny spokój. Bojownicy szyickiego duchownego, Muktady as-Sadra, rozgromieni przez czołgi i bojowe wozy piechoty amerykańskiej batalionowej grupy bojowej, dowodzonej przez podpułkownika Gary’ego Bishopa, zniknęli z miasta. Ludność cywilna powróciła do domów. Sklepy otworzyły swe podwoje. Uliczni handlarze znów podnieśli wrzask przy straganach, zachęcając przechodniów do kupna swoich tandetnych towarów, a wszędobylskie dzieci kręciły się dosłownie w każdym zaułku. Do normalnych czynności patrolowo-operacyjnych powróciły również pododdziały stacjonujące w Camp Juliet, co bardzo odpowiadało piszącemu te słowa, gdyż przestałem wreszcie gonić nocami partyzantów po mieście, a zająłem się moimi ulubionymi czynnościami, czyli: leżeniem na łóżku, opowiadaniem głupot z koleżką i drapaniem za lewym uchem.
Za lewym uchem drapałem się intensywnie w niedzielę, 6 czerwca 2004 r., gdy niespodziewanie otworzyły się drzwi piwnicznej nory, w której byłem zakwaterowany, stanął w nich oficer pełniący dyżur w Taktycznym Centrum Operacyjnym (TOC – ang. Tactical Operations Center, spolszczona wymowa „tok”) i z wrednym uśmiechem zagaił: „Ty, rusz tą swoją grubą dupę, bo >Camp Commander< Cię woła. I powiedział, że masz być, kurwa, za 5 minut!”. Po tej przemowie, cham jeden, zaśmiał się szyderczo i zniknął gwałtownie za ścianą, schodząc z trajektorii lotu buta, miotniętego przeze mnie w jego kierunku. Chcąc nie chcąc zwlokłem się z wyra, założyłem mundur, wziąłem karabinek pod pachę i podążyłem na spotkanie z „Camp Commanderem”.
„Camp Commander” – major, zastępca dowódcy batalionu, cieszył się wśród nas wielką estymą i szacunkiem. Był to człowiek przydzielony do jednostki jedynie na czas misji, jako wysokiej klasy specjalista od ochrony i obrony obiektów. Na jego barkach spoczywała osłona stanowiska dowodzenia 1. Brygadowej Grupy Bojowej (1 BCT – ang. 1st Brigade Combat Team) i podczas najcięższych walk z powstańcami as-Sadra, wywiązał się z niej przednio. Chłop był lubiany, koleżeński, bardzo grzeczny i niesamowicie opanowany. Gdy wszedłem do kontenera sztabowego, on już tam czekał na mnie w otoczeniu kilku ludzi, z szefem sekcji operacyjnej (S-3) na czele. Usiadłem bez pytania, zapaliłem papierosa i wypuściłem kilka pięknych, idealnie okrągłych kółek dymu, w kierunku tabliczki z napisem „Zakaz palenia”. Major, przyzwyczajony do moich występków, nawet nie mrugnął okiem i swoim spokojnym głosem zapytał, czy znam niedokończany budynek w kwadracie „Delta ileś tam”? Ponieważ znałem wszystkie niedokończone budynki we wszystkie kwadratach, więc odpowiedziałem grzecznie: „No a jak, kurwa!”. Wtedy dowiedziałem się, że z tego obiektu prowadzona jest obserwacja bazy i zastępca zapytał mnie, co proponuję zrobić tym fantem? Oczy mi się zaświeciły i natychmiast wykrzyknąłem radośnie: „Zaminować! Poustawiać POMZ-y w grupach, dać po kilka odciągów na krzyż, tak, żeby nikt ich nie pousuwał! Ja to zrobię, tylko sapera potrzebuję!”.
Mina przeciwpiechotna POMZ-2 to broń straszna i niesamowicie niszcząca. Po nieostrożnym stąpnięciu lub zahaczeniu o cieniutki, niewidoczny drucik, następuje jej detonacja i tysiące gorących odłamków siecze wszystko, w promieniu kilkudziesięciu metrów. Gdy major zrozumiał co chcę zrobić, zakrzyknął oburzony: „Czy wy, w tej 6. Brygadzie, jesteście wszyscy pojebani?!”. Wspomniałem wyżej, iż chłop był z zewnątrz i najwidoczniej obca mu była spadochroniarska fantazja oraz wysublimowany żart, więc – być może – stąd wzięło się to jego nagłe wzmożenie. Wtem, zza stojaka z mapą wynurzył się dowódca batalionu, który doskonale słyszał całą rozmowę oraz nerwową reakcję swojego zastępcy i wskazując brodą na mnie, rzekł ze śmiechem do niego: „Tomek, wszyscy to nie, ale ten jeden tutaj, to jest faktycznie nieźle pierdolnięty!”. Zebrani zarechotali rozkosznie, ja zaś zacząłem wertować notatnik, w poszukiwaniu numeru kierunkowego do Włoch. Postanowiłem bowiem skontaktować się z samym szefem neapolitańskiej Camorry i przeznaczyć wszystkie posiadane oszczędności, aby tylko umieścić mojego pryncypała na dnie Wisły, ze stopami starannie zanurzonymi we wiadrach z betonem. Po minucie skończono się nabijać z mojej osoby i major Tomek orzekł zdecydowanie, że sprawą nieszczęsnego budynku zajmie się jednak ktoś inny, zaś mnie czeka nocna akcja specjalna.
Nocna akcja specjalna wzięła swój zalążek od INTREP-u (skrót od ang. Intelligence Report – raport wywiadowczy) przysłanego ze sztabu Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe (MND-CS – ang. Multinational Division Central-South). Dokument głosił, że kilka dni wcześniej dokonano włamania do magazynów logistycznych w kuwejckim Camp Virginia. Skradziono stamtąd amerykańskie mundury, buty, elementy żołnierskiego ekwipunku i, co najgorsze, broń. Wywiad przestrzegał, iż przedmioty owe mogą być wykorzystane do ataków na wojska koalicji antysaddamowskiej i należy wzmóc czujność. Szef S-3 wyciągnął mapę rejonu, wskazał pewien punkt i poprosił mnie o wystawienie w nim doraźnego posterunku obserwacyjno-kontrolnego, gdzie miałbym sprawdzać podejrzane pojazdy i spróbować przechwycić choć część zrabowanego mienia, które miało być ponoć przemycane tej nocy przez Karbalę. Zadanie przypominało szukanie igły w stogu siana, ale wojsko rozkazem stoi, toteż przystąpiłem natychmiast do realizacji postawionego zadania.
Do realizacji postawionego zdania wyznaczyłem drużynę złożoną z największych kompanijnych łotrów, łazęgów i cwaniaków. Oczywiście spotkałem się z narzekaniem i stękaniem, ale kilka uroczych słów, jakie skierowałem w kierunku opornych uświadomiło im, że dyskusji raczej nie będzie. Zebrali się błyskawicznie i kilkanaście minut później dwa Honkery, bez włączonych świateł, bardzo powoli i nie czyniąc żadnego hałasu, potoczyły się w kierunku skrzyżowania dróg, gdzie mieliśmy zasadzić się na przemytników.
Przemytników wypatrywaliśmy usilnie, lecz jakoś się do nas nie kwapili. Czas płynął monotonnie, oczywiście dwukrotnie wolniej niż zazwyczaj, ale nic nie zwiastowało sukcesu przedsięwzięcia. Spokój został na chwilę tylko przerwany przez policjantów z ochrony generała Abbasa Fadila al-Hasaniego, komendanta miejskich sił porządkowych, którzy, podjechawszy do nas, zaczęli łamaną angielszczyzną wypytywać co tutaj robimy? Ponieważ karbalska policja grabiła mieszkańców miasta, zamiast ich ochraniać, a podczas powstania sadrystów wykazała się wielkim tchórzostwem, toteż z naszej strony zderzyli się z murem niechętnego milczenia i obojętności. W końcu, lekko poirytowany natarczywością Arabów, „Kinder” – siedzący nad moją głową celowniczy karabinu maszynowego PK (km PK – ros. pulemiot Kałasznikowa) – zlitował się nad nimi i odparł: „Yalla! Yalla!”. Słówko owo ma wiele znaczeń, ale w tym wypadku, na język polski, należałoby przetłumaczyć je jako „spierdalaj”. Na wszelki wypadek, gdyby interlokutorzy „Kindera” mieli kłopoty ze słuchem, skierował w ich kierunku wylot lufy i stróże bezprawia nas pożegnali w tempie iście sprinterskim – z piskiem opon.
Tajemnice umów offsetowych – Wywiad z Prof. R.Szeremietiewem
Z piskiem opon, godzinę później, wynurzył się zza zakrętu Moskwicz 412, z dużą skrzynią na dachu. Mój kierowca – pucołowaty i wesoły grubasek – zwany oczywiście „Szczupłym”, szepnął włączając silnik: „No to se tero, Pany, zatańcujemy” i ruszyliśmy w pościg za owym arcydziełem radzieckiej myśli motoryzacyjnej. Ponieważ lata świetności gonionego wehikułu przypadały, miej więcej, na okres rządów Jurija Władimirowicza Andropowa, toteż dopadliśmy go już po kilkuset metrach. Wiedzieliśmy, że przemytnicy to ludzie bardzo niebezpieczni i bezwzględni, więc bez zbędnych ceregieli rozkazałem wystrzelić serię ostrzegawczą w powietrze. Pociski smugowe podziurawiły niebo nad dachem jeżdżącej kupy złomu i ta gwałtownie się zatrzymała. Zbliżyliśmy się wolniutko do ściganego wozu, którego wszystkie drzwi otworzyły się jednocześnie i wysiadło z niego czterech mężczyzn, z uniesionymi do góry rękoma. „Szczupły” cmoknął z podziwem i powiedział: „Ju wyszkolune sum, jebańce”. Cała czwórka, jakby go usłyszała, położyła się na asfalcie bez żadnej komendy, z zaplecionymi na karkach dłońmi. Wyskoczyliśmy z Honkerów i dwóch żołnierzy zaczęło szybko przeszukiwać zatrzymanych. Po czwartym, ostatnim okrzyku „Czysto!”, kazałem przeszukać pobieżnie wnętrze Moskwicza. Za chwilę padło kolejne „Czysto!” i poleciłem się podnieść naszym dzielnym, nocnym peregrynantom. Arabowie wstali i zaczęli się rozglądać przerażeni. Podszedłem po jednego z nich i gestykulując, kazałem zdjąć podejrzaną skrzynię z dachu. Byłem już całkowicie pewien, że trafiliśmy grube ryby. Rozmiary ładunku wskazywały, że musi być w niej jakiś duży kaliber, z wyrzutniami rakiet ziemia-powietrze włącznie. Czterej mężczyźni zdjęli skrzynię, położyli ją na ziemi, uchylili wieko, ja zaś zajrzałem do środka i pobladłem.
Pobladłem, bo zobaczyłem śmierć. Nie, nie moją. W skrzyni, która okazała się być trumną, leżały zwłoki starego mężczyzny. Włosy stanęły mi ze strachu dęba tak, że aż mój hełm uniósł się na głowie o minimum centymetr. Za moimi plecami zjawił się żołnierz, zerknął do wewnątrz, jęknął: „Ożeż, kurwa!”, po czym odwrócił się do pozostałych i rzucił: „Chłopaki, ni ma >gany<. Umrzyk je ino!”. Słówko „gana” oznacza w slangu broń, więc wszyscy odetchnęli z ulgą, a ja szepnąłem: „Wyjazd!” i wszyscy rzucili się do odwrotu. Podszedłem do szefa karawanu pogrzebowego i, na migi, poprosiłem o zamknięcie trumny. Gdy wieko znalazło się na swoim miejscu a cały szczególny ładunek znów na dachu, wcisnąłem dziesięciodolarowy banknot w rękę kierowcy, przeprosiłem wszystkich za zamieszanie i czym prędzej czmychnąłem do auta. Noc się kończyła, zaczęło świtać, toteż nastał czas na powrót do bazy.
Powrót do bazy zajął nam kilka minut. Poszedłem do TOC-u złożyć meldunek. Oficer dyżurny wysłuchał mnie z dużym zainteresowaniem i solennie obiecał, że nikomu nie powie, co znalazłem podczas przeszukania i jaki był finał operacji, więc uspokojony poszedłem spać. Wstałem dobrze po południu, wziąłem prysznic, zrobiłem jakieś szybkie pranie i postanowiłem pójść na stołówkę coś zjeść. Gdy przekroczyłem próg jadłodajni wszyscy nagle zamilkli, by, po kilku sekundach, wybuchnąć głośnym śmiechem. Już wiedziałem, że sprawa się wydała i przez najbliższe dni będę obiektem drwin i szyderstw całej bazy. Nawet nie oponowałem, tylko szybko skonsumowałem posiłek i uciekłem, gdzie pieprz rośnie, aby uniknąć docinków i wrednych pytań. Śmiano się ze mnie aż do czasu, gdy podmuch powietrza spod rotora lądującego śmigłowca, przewrócił polową toaletę z siedzącym w środku kierownikiem warsztatów, ale to już temat na inną opowieść. Ja zaś do końca życia zapamiętam, jak zakończyła się moja nocna akcja specjalna.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 05 sierpnia 2019 r.