ZycieStolicy.com.pl

Nadzieja i morale

Ten Felieton jest wyjątkowy. Jeszcze żadnego z nich, nie opatrzyliśmy słowem wstępnym. Ten tego wymaga. Podobnie jak czasy i wyzwania które są przed nami wymagają wsparcia wojska. Do wszystkich żołnierzy Wojska Polskiego! Z całego serca dziękujemy wam za waszą służbę, za oddanie i wierność. Modlimy się o wasze zdrowie, siły i rodziny które zostały w domach.  Mamy nadzieję, że już wkrótce uściskacie swoich najbliższych. Będziemy pamiętać o waszym wysiłku zawsze. Nawet gdy miną od niego dekady, Polacy będą pamiętać o tym co zrobiliście!

– Redakcja Życia Stolicy

 

Nadzieja i morale

O godzinie 05.00, dnia 7 lipca 1997 roku, maszerowałem sobie powoli z internatu dla kadry do macierzystej jednostki wojskowej. Był poniedziałek, więc czynności porannych należało wykonać o wiele więcej niż zwykle. Obejmowały one głównie: meldowanie dowódcy batalionu stanu dyscypliny w pododdziale, sprawdzenie zabezpieczenia kompanijnego magazynu broni i amunicji, analizę sprawności sprzętu technicznego oraz uszczegółowienie sposobu realizacji wiodących zamierzeń szkoleniowych w nadchodzącym tygodniu. Gdy wszedłem na teren koszar, natknąłem się na stojącego przed pomieszczeniem służbowym oficera dyżurnego, który zakrzyknął na mój widok: „Siemasz! Dobrze, że już jesteś. O godzinie 06.15 dowódca organizuje zbiórkę w sali planowania. Masz mieć rozpisane na nuty siły i środki jakimi dysponujesz, a także telefony do Twojej kadry przebywającej na urlopach, bo będą ściągani z wypoczynku. Szef kompanii z technikiem niech się meldują u logistyka po wytyczne, bo chyba czeka nas ciężki okres. Powódź jest w Polsce! Działaj i powodzenia!”.

Powodzenie było mi niezwykle potrzebne, o czym przekonałem się już kilka kwadransów później. Prowadzący odprawę major najpierw szczegółowo przepytał każdego ze swoich podwładnych o ilość ludzi i samochodów gotowych do użycia, stan sprzętu okopowego, zgromadzone zapasy i inne, potrzebne mu rzeczy. Następnie porównał wszystko z danymi jakie otrzymał od swojego szefa sztabu, kazał wyjaśnić nieścisłości, opatyczył kogo trzeba i krótko orzekł: „Panowie, sytuacja powodziowa w kraju jest bardzo poważna. Przełożeni postawili przed nami szereg zadań, więc od teraz zabraniam opuszania komukolwiek Miejsca Stałej Dyslokacji (MSD). Nie chcę słyszeć, że ktoś musi wyjść do domu, bo ma chomika w zaawansowanej ciąży, powinien podlać kwiatki albo umówił się na randkę. Nic mnie to nie obchodzi. Każdy ma być osiągalny dla mnie w ciągu 10 minut od otrzymania znaku/sygnału. Proszę udać się do rejonów zakwaterowania i przedstawić zaistniałą sytuację podległej kadrze i wojsku. Nie oczekuję od Was żadnych pytań ani zgłaszania problemów. Oczekuję tylko zaangażowania i działania. Tyle!”. Powiódł oczyma po zebranych, odruchowo sięgnął po papierosa, skupił wzrok na szefie sztabu i zagaił już tylko do niego: „Jurek, wszystkie sztabowe łazęgi, pisarze, pomocnicy do spraw niepotrzebnych i zbędnych oraz inni macherzy, mają być jeszcze dziś odesłani do swoich kompanii. Tam będzie potrzebny każdy człowiek. Do obiadu nie chcę widzieć w sztabie żadnego szeregowca. Niech pobędą na żołnierskiej sali, to może wszczepią w kolegów nadzieję i morale”.

Nadzieja i morale potrzebne były, ale „sztabowe łazęgi” – jak określił ich pryncypał – nic wszczepić nie mogły. Jestem winien Czytelnikom wyjaśnienie, kim był ów gatunek ludzki. Otóż, w sztabie była zawsze masa roboty papierkowej, toteż poszczególni oficerowie wyłapywali żołnierzy z pewnymi umiejętnościami i zaprzęgali ich do roboty przy dokumentacji. Osobnik odbywający zasadniczą służbę wojskową, często człowiek z wykształceniem pomaturalnym lub po kilku semestrach studiów, był na etacie strzelca, a faktycznie tworzył kolejną tabelkę, sprawozdanie czy analizę. Umorusani po zajęciach taktycznych koledzy, z zazdrością patrzyli na „biurową szlachtę” w czyściutkich mundurach, obiecując im srogą zemstę w swoich spadochroniarskich sercach. Nagle, dzięki decyzji dowódcy batalionu, ich marzenia o przysporzeniu cierpień „obibokom” nabrały realnego kształtu i miały wielką szansę się ziścić, kiedy, tuż przed południem, na kompanijnym korytarzu pojawiła się grupka zdezorientowanych młodych mężczyzn.

Młodymi mężczyznami zajął się natychmiast pomocnik szefa pododdziału, jego najbardziej zaufany człowiek, który praktycznie odpowiadał za wszystkie sprawy gospodarcze. Obrzucił „sztaboli” pogardliwym wzrokiem i zagaił szyderczo: „E, Dżordżowie, nalało się wody w uszy, co? Tera już nie bedzie kawuchy, biureczka i krzesełeczka. Tera bedzie już normalno robota. Chodźta, to wum pokoże, gdzie bedzieta działać!”. Nie musiałem patrzeć dokąd ich prowadzi, bo zbyt dobrze znałem żołnierską mentalność. Kilka minut później, z toalety zaczęły dobiegać odgłosy pucowania i czyszczenia sanitariatów, przeplatane pojedynczymi stęknięciami i przekleństwami, ale radosna mina pomagiera szefa w zupełności równoważyła cierpienia pracujących „Dżordżów”. Życie kompanijne jest trudne i pełne znoju, ale nikt nikomu nie obiecywał, że będzie lekko.

powodzLekko nie było także kilkanaście dni później, kiedy znalazłem się z kompanią w okolicach niewielkiej podgórskiej miejscowości, próbując obłożyć workami z piaskiem koryto wylewającej rzeczki. Woda stała już na polach, deszcz wciąż padał i wszystko wskazywało na to, że żywioł dotrze wkrótce do domostw. Rejwach był niemiłosierny. Mieszkańcy wsi, odziani w najprzeróżniejsze ubrania przeciwdeszczowe, pracowali dzielnie z umęczonym wojskiem, chroniącym się pod etatowymi pelerynami-namiotami, zwanymi potocznie „pałatkami”. Podzieliłem pododdział na trzy równe części, z których jedna sypała worki z piaskiem, druga je transportowała i układała, a trzecia – będąca w odwodzie – wypoczywała na hali sportowej pobliskiej szkoły. Było późne niedzielne popołudnie, gdy zobaczyłem w oddali Stara 266, wlokącego za sobą kuchnię polową – to szef kompanii zbliżał się z gorącym posiłkiem. Kazałem przerwać czynności i przygotować się do konsumpcji, co żołnierze uczynili z nadzwyczajną energią, a wtedy dostrzegłem także podążającego za ciężarówką Honkera, w którym bezbłędnie rozpoznałem pojazd przełożonego. Chciałem iść do dowódcy i złożyć mu meldunek sytuacyjny, ale on powstrzymał mnie gestem dłoni i sam podszedł do mnie, wyciągając rękę na powitanie. Popatrzył mi w oczy, pokiwał głową i zapytał: „No, Mały, jak sobie tu radzisz?”. Słówko „Mały” było czymś nadzwyczajnym u tego nieprzystępnego i surowego w obyciu człowieka. Likwidowało wszystkie bariery pomiędzy niespełna dwudziestopięcioletnim podporucznikiem, a czterdziestokilkuletnim majorem – starym, doświadczonym oficerem wojsk powietrznodesantowych. Odpowiedziałem bez ogródek: „Panie Majorze, jestem w polu ponad tydzień. Wojsko mi klęka powoli. Za dwa dni będzie po kompanii, bo już im stopy gniją od wody i mają dłonie poodparzane od łopat. Może by mnie zmienił tutaj Darek albo Andrzej, co?”. Darek był dowódcą baterii przeciwlotniczej, zaś Andrzej przeciwpancernej, a ja podsuwałem delikatnie „Staremu” przebiegły pomysł, kto mógłby mnie zastąpić.

Zastąpić nie było łatwo, gdyż wymienione pododdziały także były poza MSD, wykonując zadania na innych kierunkach, o czym dowódca mnie niezwłocznie poinformował. Gdy zobaczył, jak bezradnie opuściłem ramiona dodał: „Po posiłku zakończ działania. Weź wojsko do szkoły, niech się wykąpią, wysuszą i wyśpią pod dachem. Rano, o godzinie 05.00, będzie tutaj lekarz z karetką – obejrzy w jakim są stanie i najbardziej poszkodowanych położy na Izbę Chorych. Nie mogę Cię stąd zdjąć, więc musisz działać. Jeśli moja decyzja Ci się nie podoba, to możesz mi o tym powiedzieć, ale jest ona ostateczna i niezmienna. Oczywiście, możesz także napisać zażalenie na mnie do wyższych przełożonych, ale masz tutaj być. Czy Ty mnie dokładnie zrozumiałeś?”. Odpowiedziałem: „Tak, jasne. Tylko niech Pan tu jeszcze mi wyśle magazyniera mundurowego ze skarpetami, butami i spodniami, bo wszystko co miałem w szatni jest już całkowicie mokre, dobrze?”. Major pokiwał głową i mruknął: „Stary jestem, k*urwa, a wciąż głupi. On powinien tutaj przyjechać ze mną. Dobrze, rano >Bysiu< pojawi się z bambetlami”. Zapalił papierosa i już raźniej dodał: „Chodź teraz, pokażesz mi, coś tutaj narobił!”. Szliśmy wolno w stronę rzeczki, ja opowiadałem o sytuacji, a dowódca słuchał i kiwał głową. W końcu zatrzymaliśmy się przy małej grupie żołnierzy układających worki z piaskiem. Pracujący spojrzeli na nas przez chwilę, po czym wrócili do swoich zajęć. Wtedy, z rwącego nurtu wynurzyło się na chwilę ciało porwanego przez wodę psa i po krótkiej chwili zniknęło w toni.

Toń przykryła truchło zwierzaka bardzo sprawnie, ale jeden z szeregowców i tak je zauważył. Chyba coś w nim pękło, bo usiadł na workach i zaczął płakać, niczym dziecko. Major podszedł i zagaił: „A Ty, Synek, co? Coś się, k*rwa, rozkleił?!”. Żołnierz nie reagował, więc oficer odwrócił się w stronę swojego auta, zagwizdał na placach i krzyknął: „Kierowiec, dawaj tutaj!”. Kierowca przybył rychło i „Stary” rozkazał: „Flacha jest w aucie, wiesz gdzie. Przynieś mi ją tutaj i szkło też”. Po chwili karny wojak pojawił się ponownie, dzierżąc w dłoniach butelkę wódki i naczynie. Major wlał pół szklanki alkoholu, podał płaczącemu i powiedział: „Masz, napij się. Tylko do dna!”. Szeregowy wypił. Po kilku minutach zawstydzony otarł łzy i uśmiechnął się przepraszająco. Dowódca zapytał: „Lepiej Ci, dziecko?”. Pytany potaknął głową i usłyszał: „No to mi się, k*rwa, nie maż więcej, bo na gorzałę nie wydolę, dla każdego płaczącego smarkacza. Przecież ja jestem dowódcą batalionu, a nie dyrektorem zakładów spirytusowych! A teraz uciekaj i bierz się za noszenie worów!”. Szeregowy zniknął, a major mruknął pod nosem: „Gówniarzy wódką poję. Co za czasy!”.

Czasy faktycznie były trudne, a ja do teraz myślę z szacunkiem o moich ówczesnych podwładnych, dzielnie wspomagających społeczeństwo. Dziś są to już dojrzali mężczyźni, którzy mogą być dumni ze swoich dokonań. Podobnie wygląda sytuacja obecnie – w czasach zarazy – kiedy żołnierze, policjanci i strażacy narażają codziennie swoje życie i zdrowie. Mam nadzieję, że myślą Państwo o nich ciepło i pozytywnie. Jeśli tak jest, zwyczajnie im o tym powiedzcie, gdyż to zbuduje także ich nadzieję i morale.

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 30 marca 2020 r.

*Ilustracja tytułowa pochodzi z profilu @terytorialsi na Twitterze, do którego obserwowania zachęcamy

Exit mobile version