Nadmorskie obrazki
Traf chciał, że zawitałem nad polskie morze. Tak, wiem. Dawniej ci, którzy mieli pieniądze latali na wakacje do Hiszpanii, Grecji czy na inne Malediwy, a dziś zagraniczne ekskursje są dla biedoty, zaś finansowe grubasy byczą się na rodzimych plażach nad Bałtykiem. I na wstępie zaznaczam – ja do owych grubasów, finansowych naturalnie, niestety się nie zaliczam. W sferze pieniężnej to mam raczej permanentną niedowagę. A na wybrzeże zawitałem, bo zostałem zaproszony przez pochodzącą z tamtych stron ukochaną. Pobyt w Gdańsku i Gdyni był okazją do odświeżenia znajomości i spotkań z kilkom starymi przyjaciółmi znanymi z ligowych boisk. Ale tym wtrętem odszedłem od tematu, którym się chciałem z Państwem podzielić.
Otóż przede wszystkim, z powodu wspomnianej finansowej niedowagi, po nadmorskich knajpach nie chodzę, więc zwyczajnie śmieszą mnie te utyskiwania w mediach społecznościowych na drożyznę. Te skany, zdjęcia rachunków z punktów gastronomicznych. I wcale mi tych narzekających na ceny kulinarnych atrakcji, nie żal. Sposób na unikanie stresu przy regulowaniu rachunku w kawiarni jest prosty – nie stać cię, to takich przybytków nie odwiedzaj. Tak robię i czuję się z tym dobrze. A ceny papierosów, bobu, pomidorów czy pieczywa są nad morzem zbliżone, jeśli nie niższe od warszawskich. Piwo, czy cola kupione w gdańskiej Biedronce naprawdę nie mają innego, gorszego smaku, niż ten sam gatunek, tyle, że zamówiony w knajpie.
Będąc te kilka dni nad Bałtykiem, a wcześniej tydzień w Przemyślu, rzucił mi się w oczy ogromny kontrast i o nim chcę Państwu powiedzieć. I nie chodzi tu o okoliczności przyrody, bo Przemyśl ma zupełnie inne walory niż Trójmiasto i skrajną głupotą byłoby te miejsca porównywać. Chodzi o ludzi. A konkretnie o sąsiadów z Ukrainy. Tu różnica jest ogromna. Pół żartem, pół serio – językiem urzędowym w Gdańsku, Gdyni czy w Sopocie powinien być rosyjski. Wszędzie go słychać. A posługują się nim ludzie, z których dobrobyt i zadowolenie z życia aż bije. Mogę się mylić, lecz nie sądzę, by nad Bałtyk dotarli jako do portu docelowego swego eksodusu z ojczyzny. To po prostu miejsce ich wakacyjnego odpoczynku. I absolutnie nie ma w tym nic złego. Jednak trzymając się nomenklatury, że nad morzem jest potworna drożyzna, to jest to atrakcyjne miejsce urlopowe dla naszych gości ze wschodu, owszem ale wyłącznie tych bogatych. Ci, których wojenna zawierucha pozbawiła dorobku życia, którzy w popłochu i często na oślep uciekali przed ruskimi, raczej nie mają ani głowy, ani przede wszystkim środków na odpoczynek nad polskim morzem.
I obrazek drugi. Dworzec PKP w Przemyślu. Na jednym z peronów oczekuje na pociąg grupa kilkuset ludzi. Ludzi zmęczonych, zniechęconych, smutnych, ponurych. Sprawiają wrażenie pogodzonych z losem. Ludzi w różnym wieku. W tłumie są staruszkowie, tak na oko, grubo po siedemdziesiątce, są i tacy w wieku średnim, czyli 30-40 plus, ale najwięcej jest młodych kobiet. W większości bardzo ładnych oraz małych dzieci. Zapytałem znajomego przemyskiego biznesmena, który odprowadzał mnie na pociąg do Warszawy, co ten tłum tu robi? Jak długo czeka na pociąg? Znany przedsiębiorca,a przy tym znający życie od podszewki i zacny człowiek, odparł: – „Wracają do siebie, na Ukrainę. Bo wiesz Piotr, biedni wracają, bogaci zostają” – wyjaśnił mi kumpel.
Kiedy siedziałem w przedziale pociągu z Gdańska naszła mnie myśl, że dziwna ta wojna, która jednym pozwala się plażować nad morzem, a innych pcha do powrotu do domu. Powrotu pełnego łez i niepewności, co się zastanie po powrocie. I tylko do końca nie wiem, kogo bardziej mi żal – nieszczęśliwych ludzi z Przemyśla, czy wystawiających brzuchy do słońca „uchodźców”. Mam bowiem dziwne przekonanie, że ci z Przemyśla są jakoś tak bardziej prawdziwi…
Piotr Radomski