Chyba ze czterdzieści lat temu, podczas kanikuły spędzanej na mazowieckiej wsi, wespół z moim dalekim kuzynem Kazimierzem – wtedy nazywanym jeszcze Kazikiem – postanowiliśmy zostać rycerzami. Cóż, nie ma prostszej rzeczy dla ośmiolatka niż bycie rycerzem, toteż nasz plan zaczęliśmy wdrażać w życie bez zbędnej zwłoki i natychmiast udaliśmy się do pobliskiego lasu w celu pozyskania materiału na miecze. Po kilku kwadransach powróciliśmy z dwoma solidnymi kawałkami leszczyny, której sok niemiłosiernie usmolił nasze dłonie i bluzki, ale naturalną jest rzeczą, że rycerze nie zwracają uwagi na takie drobiazgi. Zmyślnie przycięte, sześciokątne butelki po oleju Hipol, przez otwory wlewowe których przesunęliśmy kije, znakomicie posłużyły nam do zrobienia gard i dzięki temu byliśmy najszczęśliwszymi oraz jedynymi na świecie rycerzami z szablami, a nie mieczami lecz podobne niuanse nie mogły przeszkodzić w osiągnięciu szczytnych celów. Gdy oręż był gotowy, udaliśmy się za dziadkową szopę, by ścinać wysokie pokrzywy, ale po poparzeniu w zielsku naszych odnóży dolnych, uznaliśmy ów pomysł za zdecydowanie chybiony. Nie pozostało nam już nic innego, jak stanąć na udeptanej ziemi, więc tak też się stało. Niestety, PRL-owski plastik nie był w stanie osłonić dłoni i wraża klinga boleśnie pokaleczyła moje knykcie, co wywołało chęć odwetu. Wyczekałem moment i łupnąłem Kazia lagą przez łeb, a gdy zobaczyłem tryskającą krew, odrzuciłem od siebie narzędzie zbrodni i chyżo umknąłem w bezpieczne ramiona mojego Ojca. Z tym bezpieczeństwem jednak przesadziłem, ponieważ po krótkim śledztwie wymierzono mi karę w postaci kilku potężnych klapsów w miejsce, gdzie plecy swą szlachetną nazwę kończą. Poszedłem w ślady rannego kuzyna i rozwrzeszczałem się na całe gardło, ale to nie skruszyło twardego serca mego Rodzica. Tata, po głębszym namyśle, wręczył mi w dłoń miotłę brzozową i nakazał precyzyjnie zamieść całe podwórko. Tym sposobem porzuciłem rzemiosło rycerskie na rzecz quasi-dozorstwa, wszystkie me marzenia legły w gruzach, a leszczynowa szabla – znaczy się miecz – powędrowała na najwyższą półkę w szopie, czyli do swoistego „muzeum”.
Miecze – te polskie – powinny znaleźć się w muzeum dawno, zwłaszcza jeśli uprawia się politykę zagraniczną. Mam nadzieję, że Zbigniew Włodzimierz Rau, szef resortu dyplomacji, nie jest „rycerzem”, a pragmatykiem węszącym wszędzie podstęp. Nie, nie mam zamiaru wywoływać fobii u pana ministra, ale w obecnej sytuacji geopolitycznej należy mieć oczy dookoła głowy. Dlaczego? Ano dlatego, że w ostatnim czasie wypłynęła sprawa propozycji, jaką Olaf Scholz, niemiecki wicekanclerz oraz minister finansów, złożył administracji Donalda Trumpa. Rzecz tyczyła budowy w niemieckich portach infrastruktury, która pozwoliłaby na przyjmowanie i dystrybucję amerykańskiego gazu. Niemiec zadeklarował, że jego kraj wyasygnuje na ten cel niebagatelną kwotę miliarda euro. Akces został złożony na ręce sekretarza skarbu USA, Stevena Mnuchina, dwukrotnie: najpierw ustnie, a następnie powtórzono go pisemnie. W zamian za ową korzystną dla Amerykanów inwestycję, Berlin zażądał pozwolenia na dokończenie budowy Nord Stream 2. Nie ukrywam, że sama myśl o zgodzie Waszyngtonu na podobny projekt wywołuje u mnie ciarki na plecach. Nasz kraj znalazłby się wówczas w energetycznych, rosyjsko-niemieckich kleszczach, a świnoujski gazoport stałby sią jedynie kosztownym w utrzymaniu, świecącym pustkami obiektem. O sprawie powiadomiły – o dziwo – niemieckie media, więc należy domniemywać, że może to być jeden ze sposobów wywarcia presji na rządy krajów Grupy Wyszehradzkiej. W ten sposób wywołuje się obawy i niepewność, a także pokazuje możliwość porozumienia w kluczowych sprawach, ponad głowami dotychczasowych sojuszników Białego Domu. Drugim, również prawdopodobnym wariantem jest sytuacja, w której Trump odrzucił ofertę znad Sprewy, a teutońskie tytuły prasowe otrzymały zdanie ujawnienia całej sprawy przed Amerykanami, co pozwala na osłabienie negatywnych reakcji państw Unii Europejskiej. Dociekanie pozostawiam moim Czytelnikom, a ja będę czekał na rozwój wypadków.
Rozwój wypadków – jakikolwiek by on nie był – upoważnia nas do całkowitego zlekceważenia bełkotu okraszonego szyldem „wartości europejskie”. Tutaj nie może być nawet mowy o jakiekolwiek lojalności czy uczciwości w stosunku do naszych zachodnich sąsiadów i ich sojuszników. Do zbója, dzierżącego w dłoni wielką pałę, nie przemawia się wywijając wykałaczką, a raczej przykładając mu pistolet do kolana. Nie mam gangsterskich zapędów ani fobii na punkcie Niemiec, ale mam w pamięci upadek czwartego rządu Silvio Berlusconiego, jaki miał miejsce w połowie listopada 2011 roku. Wówczas, cała Europa rżała radośnie słysząc hasło „bunga bunga” i zajmowała się tajemnicami alkowy premiera Włoch, nie zadając sobie większego trudu, by przeanalizować przyczyny klęski. Dopiero w roku 2017, mediolańska prokuratura poinformowała, że italijski kryzys finansowy wywołały działania Deutsche Banku, spekulującego włoskimi obligacjami. Oczywiście, Włosi szermowali przekazem o podjęciu śledztwa w tej sprawie, ale finalnie stanęło na niczym. Można podejrzewać, że komuś na wyciszeniu sprawy wyraźnie zależało. Kto dziś pamięta o tamtych wydarzeniach? Nikt! Dlatego przestrzegam przed niefrasobliwością i żądam od naszych decydentów wzmożenia czujności. Czas wziąć się za solidną robotę, rycerskie zachowania schować do szuflad, a „miecze” zdeponować w muzeum.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 21 września 2020 r.