Site icon ZycieStolicy.com.pl

Klub Oszalałych Rodziców, czyli nie każdy będzie nową Igą czy lepszą wersją „Lewego”

Rodziców

Athlete photo created by freepik - www.freepik.com

Klub Oszalałych Rodziców, czyli nie każdy będzie nową Igą czy lepszą wersją „Lewego”

Wiecie Państwo co to jest KOR? Nie, nie chodzi mi o Komitet Obrony Robotników, opozycyjna organizację działającą w drugiej połowie lat 70-tych ubiegłego wieku w PRL-u. Jej członkowie sprzeciwiali się polityce partii i pomagali represjonowanym przez komunistyczne władze robotnikom i ich rodzinom.

Pisząc KOR, mam na myśli Komitet Oszalałych Rodziców. To nazwa ukuta i powszechnie stosowana przez trenerów grup młodzieżowych w różnych dyscyplinach sportu. A co oznacza? Wystarczy przejść się na jakikolwiek mecz piłki nożnej trampkarzy czy juniorków i nastawić uszy na komentarze z trybun. Komentarze i podpowiedzi rodziców młodych kandydatów na gwiazdy światowego sportu. Wyzywanie sędziów, zawodników drużyny przeciwnej, kłótnie z trenerem „swojej” drużyny, dogadywanie, obrażanie i przede wszystkim „fachowe” podpowiedzi synkom czy córkom z mniejszym lub większym powodzeniem biegającym za piłką.

Aktywność KOR-u na polskich boiskach zbiegła się z międzynarodowymi sukcesami Roberta Lewandowskiego. W swoim czasie podobnie rzecz się miała, choć może w mniej ekstremalnym wydaniu, kiedy Marcin Gortat czarował w lidze NBA w drużynie – nomen omen – „Czarodziejów” z Waszyngtonu. I nie chcę być złym prorokiem, ale już wkrótce knajackie zachowania mogą wtargnąć do kojarzonego z klasą, kulturą i dobrym wychowaniem, tenisa. A wszystko przez Igę Świątek i jej sukcesy na światowych kortach.

Bo brutalna prawda jest taka – rodzice namawiający swoje pociechy na regularne treningi w różnego rodzaju klubach, sekcjach i Akademiach, w dzieciach widzą przyszłe gwiazdy stadionów i… chodzące bankomaty, które na starość zapewnią dostatni byt, no właśnie komu? Oczywiście troskliwym, przez lata dbającym o rozwój ich karier, rodzicom.

W tym wszystkim najbardziej żal dzieci. Wiadomo, sukcesy sportowych idoli, ich popularność działają na wyobraźnię młodych ludzi, ale droga od wyobrażenia sobie siebie jako strzelca decydującej bramki w finale mistrzostw świata, do choćby występów w seniorskiej trzeciej lidze jest długa, wyboista, pełna poświęceń i wyrzeczeń. Iga Świątek wyznała niedawno, że przez lata wstawała o szóstej rano, jechała z Raszyna na Sadybę do podstawówki, po lekcjach w biegu jadła obiad i leciała na trening, a lekcje odrabiała późnym wieczorem. Podobnie Robert Lewandowski, który na treningi w Varsovii dojeżdżał z Leszna wysłużonym fiatem bravo, w którym się przebierał, bo w klubie nie było gdzie. I tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku.

Może się znudzić? Naturalnie! Tylko jak to wytłumaczyć tatusiowi czy mamusi, którzy swoje niespełnione ambicje sportowe przenieśli na dzieci? Niestety zaślepieni przyszłymi sukcesami swoich latorośli rodzice wypierają z głów bardzo prosty, ale kluczowy w tym wszystkim fakt – Iga czy Robert to ewenementy, diamenty spośród milionów. Fenomeni, którzy by dojść na szczyt, poświęcili ukochanej dyscyplinie wszystko. I to ONI tego chcieli, a dopiero w drugiej kolejności ich rodzice, którzy ich wspierali. Jeżeli jest odwrotnie, to zazwyczaj kończy się ogromnym rozczarowaniem tatusiów, a synkowie czy córki często zamiast w szatni Barcelony czy na kortach w Paryżu lądują na kozetce u psychologa. Mądry rodzic zawsze z tyłu głowy ma, że sport, aktywność fizyczna ma być dla jego dziecka zabawą, która być może w przyszłości przerodzi się w popłatny, popularny i ekskluzywny zawód.

Piotr Radomski

Exit mobile version