Kindersztuba w ZTM
Kindersztuba to według Słownika Języka Polskiego dobre wychowanie, wyniesiona z domu umiejętność zachowania się. Owa „kindersztuba” w międzywojennej Warszawie to była rzecz święta. Ten, który nie miał kindersztuby był uważany za pariasa, chama i goniony z każdego towarzystwa. Czy to z tzw. dobrego domu, czy z praskiej ferajny. Kindersztuba to był swoisty kodeks postępowania.
Dziś to pojęcie niemal wymarłe. A na pewno o jego istnieniu nie wiedzą ani szefowie ani pracownicy Zakładów Transportu Miejskiego. Bo kindersztuba to nie tylko umiejętność zachowania się przy stole i stosowanie zasad savoir vivre’u, ale również punktualność. W ZTM totalna abstrakcja. Nie to żebym się czepiał i uogólniał. Mam na myśli konkretną sytuację. Po wtorkowym meczu Polski z Belgią na Stadionie Narodowym, chciałem dostać się do Międzylesia. Była 23.20. Na przystanku Rondo Waszyngtona 02 kilkanaście osób. Czekałem na autobus linii 147, który według rozkładu miał przyjechać o godzinie 23.39. Czekamy czekamy, powietrze gęstnieje o złych emocji coraz bardziej zdenerwowanych niedoszłych pasażerów i papierosowego dymu. Minuty mijają, na przystanek nie podjeżdża NIC. Dosłownie, nie pojawił się żaden pojazd z emblematem ZTM.
– Trudno, może korki po meczu, może jakaś stłuczka, trzeba szukać innego środka transportu. Po przewertowaniu rozkładów jazdy zdecydowałem, że do domu podjadę 521 ( planowany odjazd z przystanku Rondo Waszyngtona był awizowany na 23.59.). Tak! Dobrze się Państwo domyślają. Nie przyjechał! Noc ciemna, wkurzeni ludzie, robi się coraz później, a autobusów żadnych jak nie było tak nie ma. Jako, że „nocny” miał się pojawić za ponad godzinę, ruszyłem na piechotę. I tylko po głowie, oprócz przekleństw na (nie) solidność ZTM, kołatało się pytanie – po kiego wywieszone są rozkłady jazdy, skoro ich się nie przestrzega?! Za takie niedopatrzenie obowiązków, to w międzywojniu dyrektor, czy tam inny prezes zakładów transportu honorowo strzeliłby sobie w łeb, albo przynajmniej podał do dymisji. Wszak nie darmo za błędy i wypaczenia pracowników w każdej firmie odpowiedzialność ponosi szef, który zamiast na fachowców, postawił na dyletantów.
I kolejny przykład. Lina 402. Środek dnia. Przystanek Metro Służew. Kierowca zamyka drzwi o zamierza ruszyć w dalszą trasę. Wtem krzyk dobiegający z tyłu pojazdu – proszę zaczekać, proszę otworzyć drzwi, ludzie biegną! Szofer jakby w zwolnionym tempie, każdym gestem pokazując, że robi to bardzo niechętnie, przyhamował. Spóźnialscy, w liczbie kilku osób w różnym wieku, wsiadło. Zrobił się mały zator wokół kasownika, co ostatecznie wyprowadziło z równowagi drivera, który upomniał krzykiem – a po co się tak tłoczą, w kupie cieplej?! Zdziwieni ludzie spojrzeli po sobie, a zaskoczony brakiem reakcji kierowca wyładował swoją frustrację co chwilę gwałtownie hamując i przeraźliwie trąbiąc na innych użytkowników dróg.
Zresztą chamstwo kierowców autobusów miejskich to temat rzeka. Daję sobie rękę uciąć, że każdy z czytających ten tekst, który przemieszcza się pojazdami ZTM przynajmniej raz zetknął się z nieeleganckim zachowaniem szofera autobusu, który za kółkiem ma się za pana i władcę, a pasażerowie to bardzo często jedynie zbędny balast w podróży przez stolicę.
Piotr Radomski