Tekst niniejszy będzie traktował głównie o logistyce militarnej – toteż, aby formalnościom stało się zadość – powinienem go rozpocząć nadętym i wyświechtanym zdaniem, głoszącym, że: „Logistyka nie jest wszystkim, ale wszystko bez logistyki jest niczym”. Formalności dopełniłem, zdanie umieściłem, więc teraz mogę Państwa zaprosić do irackiej Karbali, czyli miejsca, gdzie po raz pierwszy zetknąłem się z amerykańską logistyką wojskową – podobno najlepszym i najbardziej skutecznym systemem zabezpieczenia materiałowego i technicznego na świecie.
Tam też, na początku trzeciej dekady stycznia roku 2004, poznałem żywą legendę kasyn z Las Vegas, chodzącego oryginała, człowieka, w którym wszystko było szczególne – nawet nazwisko. Panie i Panowie, przed Państwem staje Mister John Wayne! John Wayne był mężczyzną czterdziestoletnim, zatrudnionym w firmie logistycznej „KBR”. Ta szczególna nazwa pochodzi od pierwszych liter nazwisk jej założycieli, dżentelmenów: Kellogga, Browna i Roota (Kellogg Brown & Root). Proszę, aby Czytelnicy uwierzyli mi na słowo, ale w razie głośnego procesu sądowego jestem w stanie przedstawić kilkuset świadków, którzy, podobnie jak ja, obejrzeli starannie kartę identyfikacyjną naszego bohatera, potwierdzającą, że tak się on właśnie nazywa.
Johnny, jak kazał siebie ów osobnik tytułować, preferował szczególny styl ubioru, żywcem wzięty z Dzikiego Zachodu. Nosił wąskie, błękitne jeansy podtrzymywane w biodrach szerokim pasem, ozdobionym klamrą o rozmiarach średniej wielkości bilbordu przy Route 66. Klamra była codziennie starannie czyszczona taśmą polerską i chuchaniem, a odbite od niej promienie słoneczne mogłyby śmiało oświetlić jakieś duże blokowisko. Przedstawiała ona łeb krowy lub byka z nieproporcjonalnie długimi rogami, spomiędzy których wyzierał napis „Arizona”. Teraz, kiedy wiemy już skąd pochodził Mr. Wayne, możemy skupić się na jego koszuli uszytej tak przemyślnie z amerykańskiej flagi, że gwiazdy ozdabiały ramiona, zaś pasy otaczały tułów. Całości dopełniały kowbojskie buty, apaszka utrzymana w kolorystyce koszuli i wielki stetson, z obowiązkową otoczką ze srebrnej blachy i widocznymi plamami potu. Plamy potu na kapeluszu były niewytłumaczalne, gdyż John Wayne zbytnio się nie przemęczał. Pełnił on rolę hydraulika skompilowaną z fachem mechanika, elektryka i kasjera, ale przy fizycznej pracy widywałem go sporadyczne. Mógł sobie na to pozwolić, ponieważ cała infrastruktura była nowa, bezawaryjna i właściwie użytkowana, dlatego Wayne zajmował się głównie leżeniem na łóżku w swoim kontenerze mieszkalnym, okupowaniem stolika w jadłodajni, a także zbieraniem plotek oraz serwowaniem opowieści o wielkich pieniądzach, jakie wygra w kasynie, po powrocie do Stanów Zjednoczonych.
Nie wiem, co dziś robi podpora jankeskiej techniki użytkowej, ale mam nadzieję, że rozbił jakiś bank lub miał królewskiego pokera przy zielonym stoliku i teraz może sobie pozwolić na palenie kubańskich cygar, długich niczym mila morska oraz żłopanie przednich trunków, o jakich marzył ponad półtorej dekady temu. Półtorej dekady temu sądziłem, że armia powinna pójść w kierunku zaopatrywania ze źródeł zewnętrznych i ograniczenia etatów wojskowych w logistyce. Uważałem, że przyszłość taborów należy do takich osób jak Wayne – tańszych i bardziej elastycznych w zatrudnieniu, niż człowiek w mundurze.
Powyższy pogląd zweryfikowało brutalnie powstanie Muktady as-Sadra, które dla mnie osobiście rozpoczęło się 5 kwietnia 2004 r., tuż po północy. Cywilni kierowcy ciężarówek z zaopatrzeniem natychmiast odmówili przyjazdu do ogarniętego walkami miasta, lokalni dostawcy wody technicznej, z dnia na dzień, wypowiedzieli wielostronicowe umowy napisane przez wybitnych prawników znad Potomaku, zwyczajnie nie pojawiając się swoimi cysternami, a właściciele wozów asenizacyjnych, zwanych z angielska „shit suckerami”, też nie przybyli. John Wayne, podobnie jak cały personel firmy logistycznej, stał się nagle bezradny niczym dzieciak, więc do akcji musieli wkroczyć polscy specjaliści od czarów, magii i nadwiślańskiego „robienia czegoś z niczego”, a ich forpocztę stanowił major Ryszard. Major Ryszard, chłopisko dusza, był szefem sekcji logistycznej (S-4), 1. Brygadowej Grupy Bojowej. Na jego barkach spoczęło zabezpieczenie bytu kilkuset ludzi, stłoczonych na kilku tysiącach metrów kwadratowych.
Zafrasowany, spotkał mnie kiedyś w pobliżu alei z przenośnymi toaletami, nazywanej slangowo „toi-toi street” i zagaił: „Gówniana sprawa, co?”. Był dekadę ode mnie starszy, o wiele bardziej doświadczony, ale od lat cieszyłem się jego sympatią i łączyła nas swoista przyjaźń, taka, jaka może zaistnieć pomiędzy współpracownikami, których dzieli duża różnica wieku i zajmowane stanowisko służbowe. Zobaczyłem wielkie, zielone muchy krążące nad plastikowymi domkami i odparłem: „Panie Majorze, nawet bardzo gówniana. To grozi epidemią jakąś!”. Oficer ruszył wąsiskiem i odrzekł: „Jasne, masz rację. Trzeba skombinować na cito szambiarkę, bo szlag nas tutaj trafi najjaśniejszy.
Amerykanie mówią, że zapłacą każdą cenę, gotówką, w dolarach i bez umowy, ale skąd ja teraz, k*rwa, mam >gównowóz< wytrzasnąć?!”. Nie miałem bladego pojęcia jak mu pomóc, więc tylko bąknąłem półgębkiem bezsensownie: „Trzeba na mieście jakiegoś zawodnika ze sprzętem złapać, przyprowadzić siłą i kazać mu zrobić tutaj porządek, a John Wayne niech zapłaci Arabowi!”. Ryszard spojrzał na mnie i zapytał: „Zrobisz to?”. Odpowiedziałem: „Panie Majorze, sprawa jest ciężka, bo konwencje zabraniają zmuszania ludności cywilnej do czegokolwiek, ale jeśli dowódca batalionu postawi mi takie zadanie przy świadkach, to mogę spróbować”. Logistyk wrzasnął uradowany: „Dobra, to dawaj, idziemy do Maćka!”.
Maćka, czyli mojego pryncypała, zastaliśmy w kontenerze sztabowym, ślęczącego nad jakimś dokumentem rozkazodawczym. Szef S-4 opowiedział w czym problem, „Stary” podrapał się po policzku i rzucił mi krótką komendę: „Skocz no i zawołaj mi tutaj tego chorążego z Żandarmerii Wojskowej. Poproś, żeby przyszedł jak najszybciej”. Co kazał, to zrobiłem i kilka minut później wojskowy policjant wydał natychmiastową, złożoną, ustną opinię prawną, jednoznacznie głoszącą, że żołnierze międzynarodowych sił porządkowych, będący w stanie wyższej konieczności, mogą aresztować „shit suckery” przebywające na terenie miasta i prowincji Karbala. Owo wybitne dzieło jurysprudencyjne zostało okraszone glosą, przypominającą, że ONZ, UNESCO, Światowa Organizacja Zdrowia oraz wszystkie pozostałe instytucje o charakterze globalnym, nie mają także nic przeciwko sprowadzaniu cystern z wodą, umożliwiającą zażycie ablucji żołnierzom, a szczególnie żandarmom wojskowym.
Dowódca spojrzał na mnie wymowie i orzekł: „No widzisz, wszystko jest zgodnie z prawem wojennym. Działaj, k*rwa, i nie pokazuj mi się na oczy bez szambiarki!”. Szambiarka weszła do walki dwie godziny później. Nie będę przytaczał szczegółów tamtej heroicznej akcji, ale z postawionego zadania wywiązałem się w sposób celujący. Późnym wieczorem pojawiły się także dwie duże cysterny z wodą techniczną, sprowadzone przez mojego serdecznego kolegę, kapitana Jacka i cały Camp Juliet mógł się wreszcie wykąpać.
Przez kilka następnych dni chodziłem dumny, jakbym przynajmniej sam zdobył Bagdad, ale wyczyn był faktycznie niemały. Nikomu nie stała się żadna krzywda, a arabski usługodawca pojawiał się już regularnie, po otrzymaniu sowitej zapłaty od Jankesa w przepoconym stetsonie. Czasem małe rzeczy urastają do dużej rangi. Dużą rangą okazało się ostatnio posiadanie własnych przedsiębiorstw, będących w stanie zadziałać w sposób natychmiastowy. Panująca epidemia jednoznacznie przekonała wszystkich, że państwo musi dysponować siłą, a liberalne tezy biorą w łeb, podczas sytuacji szczególnych. Mam nadzieję, że Czytelnicy podzielą moje zdanie, dlatego postanowiłem napisać te kilka banałów o logistyce. Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 23 marca 2020 r.