Na wstępie niniejszego artykułu zaznaczam, że niezbyt dobrze znam strukturę Instytutu Pamięci Narodowej (IPN), ale już dziś wiem, iż przydałby się ktoś, kto szczegółowo przeanalizuje sposób doboru kadr w tej – w mojej ocenie – wspaniałej i szacownej organizacji. Tak, naturalnie, mają Państwo rację – chodzi o awanturę z wyznaczeniem Tomasza Greniucha na stanowisko dyrektora wrocławskiego oddziału IPN-u i całkowity brak umiejętności przewidywania skutków własnych posunięć. W tym miejscu zdecydowanie zaznaczam, że nie oceniam przygotowania fachowego pana Tomasza, ani nie podważam jego dorobku naukowego, ponieważ nie mam do tego najmniejszych kompetencji. Ba, powiem więcej, nie potępiam człowieka, że o posadę zabiegał i ją przyjął, gdyż każdy pragnie rozwoju i awansu zawodowego. Lekkie pretensje mam do jego przełożonych za to, że nie przyjrzeli się owej kandydaturze i nie wychwycili pewnych rzeczy z przeszłości, które z góry dyskwalifikują jego postać do piastowania tak szczególnego etatu. Nie ma, na szczęście, w Polsce kary zakuwania w dyby, bo nie zawahałbym się na nią skazać wszystkich dramatis personæ, które nie były w stanie podjąć decyzji o natychmiastowym zawieszeniu, a później zdjęciu z funkcji Greniucha, po publikacji jego zdjęć z prawym ramieniem podniesionym do góry w charakterystycznym i znienawidzonym w Polsce geście „heilowania”. Tłumaczeń o „rzymskim salucie” nie przyjmuję, ponieważ szanuję siebie i swoich Czytelników, więc takowy usprawiedliwiający bełkot odrzucam już na wstępie. Żałować należy, że batalia o niedoszłego dyrektora – bardzo szkodliwa dla wizerunku obozu rządzącego – trwała tak długo, bo przyniosła ona wiele szkód i znów dała pożywkę zagranicznym liberałom do medialnego uderzenia w nasz kraj. Wszystkim decydentom zbrakło wyczucia i zdrowego rozsądku.
Zdrowego rozsądku nie zabrakło tak często krytykowanym przeze mnie Niemcom, a sprawa Gerniucha jest zwyczajną blotką przy tym, co działo się latami za płotem obiektów koszarowych Graf-Zeppelin umiejscowionych w miejscowości Calw, należącej do kraju związkowego Badenia-Wirtembergia. Tam swoją siedzibę mają pododdziały najbardziej elitarnej jednostki naszych zachodnich sąsiadów, a mianowicie Kommando Spezialkräfte (KSK), którą można uznać za odpowiednik nadwiślańskiego GROM-u. Całą aferę rozpoczęła policyjna akcja przeprowadzona wiosną ubiegłego roku, kiedy w ogródku jednego z żołnierzy znaleziono zakopane dwa kilogramy trotylu, klika egzemplarzy broni, dziesiątki tysięcy sztuk amunicji i jakieś ekstremistyczne pisma. Natychmiast rozpoczęto drobiazgowe śledztwo, a wtedy wyszło, że wszystko w KSK jest źle – począwszy od sposobu dowodzenia, a na braku pieczy nad powierzonym mieniem skończywszy. Po przeprowadzonej inwentaryzacji magazynów ze środkami walki i kontroli dokumentów ewidencyjnych ujawniono, że w niewytłumaczalny sposób zniknęło ponad sześćdziesiąt kilogramów materiałów wybuchowych i niepoliczalna już ilość nabojów różnego kalibru. Do zmagań wprowadzono również Służbę Kontrwywiadu Wojskowego Bundeswehry (MAD), a ta doniosła, że w KSK dzieje się również bardzo mizernie pod względem zachowania właściwego morale i utrzymania dyscypliny oraz o panujących w niej nastrojach neonazistowskich. Minister Obrony Narodowej, Annegret Kramp-Karrenbauer, podjęła natychmiastową decyzję o rozwiązaniu 2. kompanii, reszcie dała czas na reorganizację, a dowódcę KSK, generała brygady Markusa Kreitmayra, zobowiązała do uzdrowienia sytuacji w podległej mu strukturze. W ten sprytny sposób uratowano wizerunek polityków, którzy ponoszą lwią część winy za wojskową „stajnię Augiasza”.
Wojskowa „stajnia Augiasza” mogła powstać dlatego, że panował w niej swoisty „chów wsobny”, a niedociągnięcia z łatwością ukrywano, tłumacząc je koniecznością zachowania tajemnicy. Dowódcy podejmowali decyzje personalne w sposób dowolny i bez żadnych konsultacji, sami szkolili sobie kadry we własnych ośrodkach przygotowawczych, a otaczający ich nimb „najlepszych z najlepszych” pozwalał na mamienie polityków i serwowanie im odpowiednio spreparowanych informacji. Lata podobnych praktyk zaowocowały degrengoladą sposobu kierowania podległymi komórkami, niedostateczną dbałością o użytkowany sprzęt i wypączkowaniem nastrojów faszystowskich. Gdy w Bundestagu wybuchł związany z tym skandal, wtedy jeden z czterech pododdziałów – przywołaną wyżej 2. kompanię – rozformowano, ale ja nie wskazywałbym jej jako tej najgorszej. Domyślam się raczej, że zadziałała tutaj zasada stosowana od wieków w niesubordynowanych oddziałach, czyli: „dowódców, dla przykładu, publicznie powiesić, co dziesiątego gemajna rozstrzelać, a reszcie dać po sto batów i wcielić do innych pułków”. Naturalnie, owo przywracanie ładu w rozwichrzonych ordynkach ucywilizowano i dostosowano do realiów XXI wieku, ale podobieństw dopatrzeć się bardzo łatwo. Politycy, dbający przede wszystkim o własną skórę, zachowali się racjonalnie i ostro.
Ostro potraktowano także Christofa Gramma, szefa MAD. Kilka miesięcy po wybuchu skandalu, 24 września 2020 roku, niemiecki MON wydał komunikat, że kończy współpracę z Grammem. Jako powód oficjalny podano konieczność przyspieszenia procesu reformowania kontrwywiadu, jednak do mediów wyciekła informacja, że jeden z szefów działów MAD przekazywał tajne informacje żołnierzowi KSK. Tyczyły one postępów w dochodzeniach, jakie prowadzono w stosunku do osób podejrzanych o ekstremizm, a służących w tej jednostce. Włos się jeży na głowie po przywołanych zajściach, ale przyznać należy, że pozbywając się natychmiast wywrotowców z szeregów armii, politycy zachowali zdrowy rozsądek.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 01 marca 2021 r.