Ponad trzy lata temu, 24 września 2017 roku, odbyła się elekcja parlamentarna w Niemczech. Około godziny 22.00 czasu warszawskiego wyeksponowano pierwsze – jeszcze oparte na sondażach wykonanych pod lokalami wyborczymi – jej wyniki, a kilkadziesiąt minut później ukazał się na łamach cyfrowej „Gazety Wyborczej” tekst opisujący wszystko to, co działo się w czasie kampanii, samo głosowanie i najbardziej prawdopodobny scenariusz na przyszłość. Autorem artykułu był – o ile dobrze pamiętam – redaktor Bartosz Wieliński i muszę przyznać, że samo dzieło zostało skrojone ręką profesjonalisty, jakim pan Wieliński bezsprzecznie jest. Obfitość opracowania, jej grafika, błyskawiczny czas wydania i fachowe rozmieszczenie na stronie, jednoznacznie wskazywały, że wszystko było starannie przygotowane wcześniej, oś i tezy poboczne publikacji wykoncypowane z dużym wyprzedzeniem, a prognoza oparta na przekazie politologów, analityków i komentatorów zaodrzańskiej sceny politycznej. Co prawda, głoszone wtedy domniemania o konstrukcji czwartego gabinetu Angeli Merkel całkowicie się nie sprawdziły, ale trzeba uczciwie przyznać, że nie było wówczas na świecie człowieka, który zwątpiłby choć przez chwilę w powstanie tak zwanej „koalicji jamajskiej”, złożonej z Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej Niemiec (CDU), Unii Chrześcijańsko-Społecznej w Bawarii (CSU), Sojuszu 90/Zielonych oraz Wolnej Partii Demokratycznej (FDP). Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że przy całej mojej niechęci do czynów Adama Michnika, jego ekipy oraz przywołanego powyżej tytułu prasowego, należy bezsprzecznie zaakcentować, że było to mistrzostwo w budowaniu potęgi liberalnego przekazu.
Potęga liberalnego przekazu spowodowała, że następnego poranka człowiek zwyczajowo czytający „Gazetę Wyborczą” czuł się lepszy od innych. Jadąc kilkanaście minut metrem do pracy, mógł, poprzez ekran swojego telefonu, otrzymać zgrabnie uszyte informacje o sytuacji u naszych zachodnich sąsiadów i opinię o sprawności niemieckiego systemu rachowania głosów. Wiedza, jaką przyswoił wydawała mi się ekskluzywną, encyklopedyczną i opartą na aksjomatach, a jemu samemu pozwoliła wbić się w dumę, że ją posiadł i zrozumiał. Szybkość zaserwowanej puli informacji okazała się kluczowa, ponieważ ona wykuła jego podstawowe spojrzenie na zdarzenia, a wszystko inne – otrzymane później – było już wtórne i nie miało takiej mocy oddziaływania. A co było następne? Następne były długie tyrady prawicowych żurnalistów wygłaszane w studio telewizji publicznej lub ich sążniste teksty wydrukowane na szpaltach prasy konserwatywnej. Wszystko dobre, merytorycznie i przemyślane, ale zaserwowane siermiężnie i w odstępie czasu, więc bez najmniejszych szans w starciu z pierwotnymi fluidami płynącymi z oparów czerskiej mgły. Wtedy jeszcze łudziłem się, że pogrążony w letargu medialnym obóz Zjednoczonej Prawicy będzie choć usiłował zmienić jakoś niekorzystną dla siebie sytuację w przestrzeni informacyjnej, ale dziś wiem, iż moje nadzieje były zdecydowanie odklejone od rzeczywistości. Niestety, w głowach kluczowych polityków Prawa i Sprawiedliwości (PiS) wciąż pokutuje supozycja, że „prawda się sama obroni”.
Prawda się sama obroni – a jakże – ale pod warunkiem, że ujrzy ona światło dzienne, a z tym jest największy problem. Jaką drogą, ważna dla społeczeństwa ustawa, napisana nudnym, ale koniecznym prawniczym językiem, ma się przebić przez jazgot portali plotkarskich, które od lat, w sposób zawoalowany, biorą udział – nie wiem czy świadomie, czy nieświadomie – w walce informacyjnej? Odbywa się to bardzo prosto: na gali zorganizowanej z okazji którejś tam rocznicy marki odzieżowej „Wiskoza niedotkana” wypowiada się gwiazda znana głownie z tego, że zrobiła setki zdjęć własnej szafie i ulubionemu pieskowi rasy „woch woch”, który – nie ukrywajmy – jest od swojej pani o wiele mądrzejszy. Nasza bohaterka ma ukończone jedynie gimnazjum, ale jest pewna, że jej obycie towarzyskie i zasłyszane u kosmetyczki wieści upoważniają ją do wygłaszania śmiałych, autorytatywnych poglądów na temat sytuacji gospodarczej i politycznej nad Wisłą. Naturalnie, uderzy w PiS oklepanym sloganem, że to partia starych, łysych brzuchaczy, nieznających języka angielskiego i jeżdżących do Lidzbarku zamiast do Lizbony. Ludzie wyrobieni politycznie, szukający wiedzy w źródłach rzetelnych, nawet jej wypowiedzi nie dostrzegą, inni ją zlekceważą, ale setki tysięcy uczniów szkół ponadpodstawowych wezmą głęboko do serca owe słowa i za trzy lata, że świeżo otrzymanym dowodem osobistym w ręku, pójdą do urn i zagłosują przeciwko dziadersom.
Przeciwko dziadersom zagłosują dlatego, że nie mają ze strony prawicowej żadnych bodźców. Media przychylne rządowi wciąż drą szaty po przegranej Donalda Trumpa, a obóz liberalny już rzeźbi medialne pomniki Kamali Harris, jakby przeczuwając, że to ona będzie głównym krupierem w Białym Domu. Znów są szybsi, bardziej przebiegli i lepiej przygotowani. Mogę się założyć, że mają opracowany plan na wytłumaczenie pogłębiania się kryzysu gospodarczego, jaki najprawdopodobniej czeka USA. Wszyscy dostaniemy wówczas informację, że pogarszające się wskaźniki makroekonomiczne to wina nieodpowiedzialnej polityki monetarnej prowadzonej przez poprzednika Joe Bidena. Skąd to wiem? Ano stąd, że pamiętam triumfalne przemówienia Donalda Tuska z roku 2008, który odziedziczył rozpędzającą się po działaniach Zyty Gilowskiej nadwiślańską gospodarkę i przypisał ów sukces swemu gabinetowi. Kto wtedy się zastanawiał nad osobą faktycznego ojca sukcesu? Nikt! I teraz będzie identycznie, bo nikt ze strony konserwatywnej nie chce się pochylić i przeanalizować czynników tworzących potęgę liberalnego przekazu.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 25 stycznia 2021 r.
1 komentarz
Świetny artykuł! W samiusieńkie sedno!!!
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.