Rzecz działa się na przełomie lutego i marca roku 2004 w irackiej Karbali. Pewnego wieczora siedziałem sobie skromnie przy niewielkim stoliku umiejscowionym w kącie stołówki i konsumowałem solidną porcję kurczaka z frytkami – przyrządzoną po mistrzowsku, najprawdopodobniej w kuchence mikrofalowej i z gotowych półproduktów – przez pracowników amerykańskiej firmy logistycznej „KBR”, której nazwa pochodzi od pierwszych liter nazwisk jej założycieli, panów Kellogga, Browna i Roota (Kellogg Brown & Root).
Posiłek, rzecz ważna!
Posiłki były dowożone z oddalonego o kilkanaście kilometrów „Camp Lima”. Podczas transportu nabierały one konsystencji gumy używanej przy produkcji opon do największych ciężarówek. Wyrazistym smakiem przypominały nieco trawę lub żytnią słomę i to taką kilkuletnią. W tym miejscu zaznaczam, że autor niniejszego felietonu nigdy nie marudził ani nie narzekał na jedzenie. Oczywiście pod warunkiem, że ilość serwowanych mu posiłków była wystarczająca. Słowo „wystarczająca” najlepiej definiowała moja śp. Mamusia, która kiedyś, dolewając mi po raz trzeci pysznej zalewajki i podając wielką pajdę chleba, mruknęła pod nosem: „Jutro muszę Ci nagotować w tym kotle od krochmalenia pościeli”.
Proszę moich Czytelników, by nie brali dosłownie słów Rodzicielki. Miała ona skłonności do przesady, czego dowodem jest fakt, że nigdy nie zjadłem więcej niż trzy duże talerze zupy i pięć, no może siedem kromek chleba! Podobnie, skrzywdziłbym zaoceanicznych zaopatrzeniowców gdybym orzekł, że skąpili komukolwiek pożywienia, toteż byłem niezwykle zadowolony pochłaniając danie i zerkając na kawał czekoladowego ciasta cierpliwie czekającego na swoją kolej, a całość zapijając legendarnym „doktorem pieprzem”. Błogi spokój biesiadowania zakłóciło wydarzenie, które zapamiętam na zawsze, będące jednocześnie przestrogą przed działaniem nieprzemyślanym.
Działanie nieprzemyślane, a incydent banalny
Działanie nieprzemyślane rozpoczął incydent wręcz banalny. W pewnym momencie poły namiotu jadłodajni rozchyliły się i weszło do niego kilku podoficerów i szeregowców z kompanii łączności, stacjonującej także w karbalskim „Camp Juliet”. Po zakurzonych twarzach i odzieniu było widać, że dopiero wrócili z jakiegoś patrolu lub konwoju. Ich uśmiechy i radosny gwar rozmowy dowodziły ich wyśmienitych humorów. Wymieniliśmy przyjazne „Cześć!” i żołnierze stanęli karnie w kolejce, aby pobrać należne im racje. Tuż za nimi pojawił się śniadolicy kapitan w towarzystwie dwóch sierżantów z Irackiego Korpusu Obrony Cywilnej, szyderczo przez nas zwanego „AjSiDiSi” (ICDC – ang. The Iraqi Civil Defense Corps, stąd spolszczona wymowa „AjSiDiSi”). Lokalny wojak bezceremonialnie pomaszerował na czoło ogonka i już był gotów do wyfasowania jedzenia. Zachowanie butnego Araba oburzyło chorążego sztabowego Krzysztofa, żołnierza z dwudziestoletnim stażem służby, który płynną angielszczyzną zwrócił mu uwagę, że należy poczekać cierpliwie na swoją kolej.
Ten jednak nie posłuchał i bezceremonialnie usiłował odsunąć Polaka od lady wydawczej, dodając do tego agresywne „Yalla!”, czyli: „spie*dalaj”. Krzysiek, chłopisko porządne i spokojne, nie wytrzymał i już po polsku konkludował: „Ty, bo jak ja zaraz Ci dam >Yalla!<, to Cię rodzona matka nie pozna!”. Po czym, strząsając rękę Irakijczyka ze swojego ramienia, podniesionym szeptem wycedził: „Wypad, k*rwa!”. Kapitan się wycofał. Poczuł, że źle trafił, a dalsza szarża może zakończyć się dla niego apokaliptycznie. Dlatego potulnie opuścił namiot, a za nim – niczym para posłusznych ratlerków – pomaszerowali jego dwaj kompanioni. I już wydawało się, że incydent szczęśliwie dobiegł końca, gdy na scenę, niestety, wkroczył ostatni dureń.
Ostatni dureń
Ostatni dureń był w randze majora, reprezentował PRT (skrót od ang. Provincial Reconstruction Team, wymawiany po spolszczeniu jako „PiaRTi”) i był odpowiedzialny za odbudowę prowincji. Z nieznanych mi przyczyn, oficer straszy, który, podobnie jak ja, mógł całą akcję obserwować od początku do końca. Postanowił wkroczyć z całą potęgą swego majestatu i poskromić spadochroniarzy. W tym celu podniósł się z ławki, podszedł do Krzycha i nieznoszącym sprzeciwu tonem zagaił: „Panie Chorąży, proszę o Pańskie nazwisko i etat!”. Stary wiarus spojrzał na mówiącego i zapytał: „Panie Majorze, a w jakim celu?”. Ten odparł: „Nazwisko i etat!”.
Chorąży odwrócił się do PRT-owca plecami, wziął tacę z posiłkiem i wolniutko poczłapał do stolika, aby spożyć zasłużoną kolację. Coś tam jeszcze mruknął pod nosem, co zabrzmiało jak: „A weź się i ode mnie odp*erdol, baranie!”, ale głowy dać nie mogę, ponieważ mam przytępiony słuch po strzelaniach z ręcznego granatnika przeciwpancernego RPG-7, toteż świadek przed sądem byłby ze mnie żaden. Dokończyłem żerowanie i szeroko uśmiechnięty poszedłem sobie do kwatery na spotkanie z Morfeuszem.
Zobacz także! Felieton Wodza: „PUNKT ODNIESIENIA”
Jak majtki w du_pę
Spotkanie z Morfeuszem poprzedził jednak konwentykiel z dowódcą batalionu. Tak, mają Państwo rację – spławiony major pobiegł na skargę na naszego „Starego”. Ten, po krótkim śledztwie, ustalił wszystkie dramatis personæ i publiczność, czyli mnie. Wszedłem do kontenera sztabowego, gdzie wygodnie rozpierał się w fotelu mój pryncypał. Obok przycupnął jednym pośladkiem na krześle służbisty major, a pod ścianą stali z opuszczonymi głowami podoficerowie-łącznościowcy. Podpułkownik zapytał: „Byłeś dziś wieczorem na stołówce?”. Karnie odparłem „Byłeś i najadłeś się do syta! Dziękuję, że się tak Pan troszczy o mą kondycję i samopoczucie!”.
Dowódca wrzasnął: „Albo będziesz odpowiadał jak żołnierz, albo Cię, k*rwa, przetrącę, bo mam już was wszystkich dość!”. Krzyk nie zrobił na mnie najmniejszego wrażenia. Mój przełożony „miał mnie dość” minimum kilka razy w tygodniu, a „przetrącał” z częstotliwością comiesięczną. Już spokojniej kontynuował: „Co tam się działo?”. Streściłem przebieg zajścia, pochwaliłem opanowanie i żołnierską postawę naszych w stosunku do rozbisurmanionego Araba i na koniec dodałem: „…no i wszystko skończyłoby się bez zacięcia, tylko jeden gość się werżnął w akcję, jak majtki w d*pę!”.
Przy artykułowaniu frazy „jeden gość” oskarżycielsko, ale i skrycie, wskazałem kciukiem donosiciela, a zrozpaczony dowódca batalionu schował umęczoną twarz w dłoniach i nie jest prawdą – wbrew późniejszym plotkom – że w ten sposób chciał ukryć śmiech! Po kilkudziesięciu sekundach opuścił ręce i rzekł: „Panie Majorze, dziękuję Panu za informację. Resztę załatwię już we własnym zakresie. Dobranoc!”. Kapuś wyszedł ze skwaszoną miną, obwinieni podnieśli buńczucznie głowy, a „Stary” zasyczał: „Dlaczego mnie Pan Bóg pokarał takim stadem oprychów?
Precz warchole!
Czemu nie jest mi dane służyć z normalnymi ludźmi?”. Kończąc wypowiedź spojrzał na mnie, toteż, czując się indagowanym, cichutko zameldowałem: „Jaki pan, taki kram”. Oficer ryknął: „Wyjdź stąd natychmiast! Precz, warchole!”. Jako żołnierz niezwykle zdyscyplinowany opuściłem wielce niebezpieczny rejon i rżąc radośnie sam do siebie, poszedłem spać, niczym się nie przejmując.
Nie przejmował się akcją także chorąży Krzysiek i jego koledzy. Nic nikomu nie zrobiono, wszystko skończyło się dla nas pomyślnie i mieliśmy masę radości, gdy wspominaliśmy irackiego kapitana oraz polskiego majora – ludzi, którzy podjęli działania nieprzemyślane.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 14 grudnia 2020 r.