Gdyby przypadkiem spotkali Państwo reżysera filmowego, chcącego nakręcić kilka ujęć świata po wojnie jądrowej, to proszę o natychmiastową informację na adres redakcji, w której publikuję. Z góry informuję, że możemy wspólnie ubić niezły interes, ponieważ ja takowy rejon znam i jestem w stanie go wskazać, toteż czeka nas niezły zarobek, jaki podzielimy sprawiedliwie, czyli: 85 proc. dla mnie i 15 proc. dla osoby będącej za pan brat z zacnym filmowcem. Oburzonym sposobem podziału gaży przekazuję celną ripostę, że „sprawiedliwie”, wcale nie znaczy „równo” i proponuję, aby na tym zamknąć debatę o pieniądzach, o których – wedle przysłowia – nie rozmawiają ponoć dżentelmeni, a damy tym bardziej. W tym miejscu chcę zakończyć wprowadzenie do tekstu, gdzie siliłem się na dowcip, ponieważ niniejszy artykuł traktował będzie o rzeczach niezwykle poważnych, wręcz tragicznych. Miejsce, przypominające wyglądem krajobraz powojenny, jestem w stanie opisać faktycznie i, niestety, jest ono umiejscowione w mojej rodzinnej Łodzi. To przestrzeń bliska mi szczególnie, znana od wczesnego dzieciństwa, która padła ofiarą indolentów zajmujących się przekształceniami po roku 1989. Wtedy też wszystko co było w Polsce stało się niepotrzebne i zbędne, a najgorsze okazało się „centralne planowanie”.
„Centralne planowanie” było frazą odmienianą przez wszystkie przypadki, w konotacji negatywnej, od 1990 roku. Cokolwiek działo się złego z nadwiślańską gospodarką kładziono na jego karb. Z nim postanowili rozprawić się „ajatollahowie ekonomii”, wybitni znawcy wolnego rynku, piewcy kapitalizmu i magowie nadawania pieniądzowi realnej siły. Ich czołowym przedstawicielem był Leszek Balcerowicz, ponoć guru ekonomistów Europy Centralnej i Wschodniej, który trzy dekady temu firmował swą twarzą zmiany strukturalne. Pan Balcerowicz, były inspektor w Instytucie Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu i członek Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, zabrał się do roboty tak ochoczo, że przez całą aglomerację łódzką przeszedł szloch i płacz tkaczek, prządek i dziewiarek. Dziesiątki tysięcy kobiet, dosłownie z dnia na dzień, dowiedziało się, że ich robota jest nic nie warta. Proszę sobie wyobrazić szok jaki przeżyły! Przez ostatnie kilka lub kilkanaście lat stały przy maszynach włókienniczych w systemie trzyzmianowym, podczas akademii organizowanych z okazji „Dnia Kobiet” wysłuchiwały długich referatów o milionach kilometrów przędzy, którą wyprodukowały, chwalono ich zaangażowanie i trud, aż tu nagle wyszło, że nikt ich nie potrzebuje. Zakłady stały się nierentowne, park maszynowy przestarzały, ludzie niewyszkoleni i niewydajni. Ba, wtedy można było odnieść wrażenie, że za owo przeklęte „centralne planowanie” odpowiadają właśnie robotnice, a nie warszawscy oficjele, którzy z partyjnych bonzów momentalnie przedzierzgnęli się w wybitnych wolnorynkowców, pouczających maluczkich i dających im bezcenne rady o konieczności przebranżowienia.
Konieczności przebranżowienia nie udźwignęły Zakłady Przemysłu Bawełnianego im. Obrońców Pokoju – „Uniontex”. One, pomimo zniszczeń, przetrwały I Wojnę Światową, przeżyły Wielki Kryzys dwudziestolecia, jako tako wytrzymały nawałę niemiecką i przemarsz radzieckich sołdatów, rozkwitły w PRL-u, ale skutecznie zmaltretowali je liberałowie III RP. Jeśli ktoś z moich Czytelników będzie jechał ulicą Jana Kilińskiego w Łodzi, to w kwartale położonym pomiędzy ulicami ks. bpa Wincentego Tymienieckiego i Milionową dostrzeże ruiny dawnego „Uniontexu”. To są ruiny w dosłownym tego słowa znaczeniu, porastające już brzozami-samosiejkami. Centrum miasta przypomina obecnie opuszczoną osadę Majów porośniętą wszechobecną dżunglą. Różnica polega na tym, że różni badacze zastanawiają się, jak potoczyły się dalsze dzieje owego indiańskiego ludu, ale nikt nie myśli o losie łódzkich robotnic. To tam można śmiało przyprowadzić dowolnego filmowca, o którym napomknąłem wyżej, aby kręcił sekwencje zniszczeń. Wiem, że moje quasi-otwarcie już nie wygląda dowcipnie, ale i nie takie miało ono być. „Wesołość z trzęsącą się od płaczu brodą” miała nieco złagodzić szok poznawczy, gdyż zniszczenia materialne nie są tak poważne, jak „zniszczenia ludzkie”.
„Zniszczenia ludzkie” niezwykle trafnie opisała w przestrzeni medialnej najbardziej ceniona przez mnie obserwatorka łódzkich przezmian, Wiola (Twitter: @Wiolar66). Kobieta jakiś czas temu zwróciła uwagę, że zrujnowanie łódzkiego przemysłu lekkiego nie było jedynie tragedią pokolenia transformacji, ale zdemoralizowało ono także dzieci uczestników tamtej rzezi. Nie sposób polemizować z tak wyartykułowaną tezą, ponieważ latorośle skądś muszą czerpać wzorce na życie, a te, wychowywane w latach 90-tych XX wieku, mogły oglądać jedynie bezrobotnych lub pracujących dorywczo rodziców, usiłujących za wszelką cenę związać koniec z końcem. Wiola zasłynęła także inną, wybitnie celną uwagą, twierdząc, że państwa Europy Zachodniej, które w ramach wycinania konkurencji, przyczyniły się do upadku naszych fabryk, później – za pośrednictwem Unii Europejskiej – przeznaczały fundusze na szkolenia z aktywizacji zawodowej. Cóż, taka prawda staje się jeszcze bardziej gorzka, gdy uświadomimy sobie, że owa „europejska jałmużna” najbardziej wzbogaciła firmy parające się podobnym nauczaniem. Nasunęła mi się smutna konkluzja, że umknęły nam wszystkim postacie za dewastację odpowiedzialne i dziś znów mam cielca – tym razem brukselskiego – organizującego Polsce kolejne „centralne planowanie”.
Howgh!
Tȟašúŋke Witkó, 08 lutego 2021 r.
1 komentarz
Centralne planowanie pięknie Szanowny Pan opisał. Jestem zachwycony, ale wydaje mi się, że opisane przez Pana Centralne Planowanie działało przez prawie czterdzieści lat z dobrym skutkiem, pomimo niezłego bałaganu gospodarczego Dowodem jest istnienie wielu niezłych zakładów produkcyjnych, które w ubogich warunkach technologicznych, produkowały siermiężne jak na Europę zachodnią produkty. A czasy, które raczył Pan opisać to nie centralne planowanie, a centralne rozpieprzanie wszystkiego co mogło, po stopniowej modernizacji produkować do dziś. Przykłady: przemysł lotniczy, samochodowy, zbrojeniowy, stoczniowy, włókienniczy i t.p. i t.d. I tyle w temacie. Popatrzcie na braci Czechów. U nich nawet PGR-ry zostały. Z pozdrowieniami.
Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.