Site icon ZycieStolicy.com.pl

Felieton Romualda Szeremietiewa: „22 lata w NATO”

NATO

Kiedy dziś zastanawiamy nad drogą Polski do NATO, to często słyszymy z ust osób znanych ze świata polskiej polityki, a nawet od ludzi uznawanych za ekspertów obronności, że członkostwo Polski w Sojuszu jest zdarzeniem, którego nikt nie mógł przewidzieć. Tak, jak ponoć nikt nie przewidywał, że rozpadnie się Związek Sowiecki.

          Należałem do niewielkiej, ale przecież obecnej w Polsce grupy osób, które przewidywały nadchodzący upadek komunizmu i rosnącą szanse wyzwolenia Polski. Stąd w 1979 r. wraz z przyjaciółmi zakładałem Konfederację Polski Niepodległej, antykomunistyczną partię dążącą do odzyskania przez Polskę niepodległości. Tak też było, gdy w roku 1985 stworzyliśmy konspiracyjną Polską Partię Niepodległościową, a w jej programie zawarliśmy wizję przyszłej niepodległej Polski przedstawiającą m.in. obecność Polski w NATO. Dobrze pamiętam, jak to zostało przyjęte w kręgach ówczesnej opozycji nazwanej przez Czesława Kiszczaka „konstruktywną”. Uważano, że program PPN to są rojenia wariata, jakieś polityczne science fiction bez szans na realizację. Śmiano się ze mnie, gdy mówiłem o prawdopodobieństwie bliskiego zjednoczenia Niemiec… Tak więc należałem do grona tych, którzy przewidzieli to, czego podobno przewidzieć nie można było.

 

 

Jednak NATO

          W polityce zdolność przewidywania przyszłości jest istotna. Nie byłem zaskoczony czy zdziwiony, gdy w 1992 r. rząd premiera Jana Olszewskiego – w którym przez pewien czas pełniłem obowiązki ministra obrony narodowej – postawił kwestię członkostwa Polski w NATO jako zadanie dla polityki państwowej. Ale nawet wtedy wielu „rozsądnych” wątpiło, czy to jest realne. Nasz rząd został zresztą szybko unicestwiony, więc nie mogliśmy wprowadzić Polski do NATO, ale ziarno już zostało zasiane.

          Wątpiących jednak nadal było sporo. Ukazywały się artykuły, w których np. dowodzono, że wojska rosyjskie powinny zostać w Polsce bowiem chronią nam granice na Odrze i Nysie. Pojawił się zamiar tworzenia jakiegoś NATO-bis. Nie tylko ludzie związani z dawnym reżimem nie wyobrażali sobie funkcjonowania Polski bez Rosji, ale i ich oponenci też nie zakładali, że Rzeczpospolita może być w innym układzie geopolitycznym niż była „Polska Ludowa”. Dopiero w 1997 r. – zostałem wtedy sekretarzem stanu w MON w rządzie AWS – rozpoczęły się konkretne przygotowania do uzyskania członkostwa w NATO.  

          W moim przypadku – odpowiadałem za techniczną modernizację armii i infrastrukturę – wraz z moimi współpracownikami pracowaliśmy nad celami natowskimi w zakresie przezbrojenia sił zbrojnych RP, a sprawą bardzo pilną było włączenie Polski do natowskiego systemu obrony przestrzeni powietrznej – polskie samoloty dotąd w bloku sowieckim były w NATO uznawane za „obce”, a miały być rozpoznawane jako własne.

          Kiedy w marcu 1999 r. w składzie delegacji rządowej znalazłem się w Brukseli i widziałem naszych żołnierzy wciągających polską flagę na maszt przed kwaterą główną NATO, to czułem dumę i wielką satysfakcję, że nie tylko programowo, ale także praktycznie mogłem się do tego przyczynić. No i krzepiąca świadomość, że staje się faktem wizja PPN z lat 80-tych, która wtedy została wyśmiana, także przez tych, którzy teraz stali obok mnie w Brukseli…

          NATO w tamtym czasie było w momencie wielkich przemian, kierownictwo Sojuszu nie wiedziało, czym powinien być Sojusz Północnoatlantycki. Powstawał w 1949 r., aby zagwarantować bezpieczeństwo państwom demokratycznym obawiającym się sowieckiej agresji. Zachodnia Europa schowała się wtedy pod atomowym parasolem amerykańskiej potęgi; Stany Zjednoczone przyjęły rolę gwaranta jej bezpieczeństwa. Gdy Stany Zjednoczone i NATO wygrały „zimną wojnę”, a Rosja sowiecka się rozpadła, pojawiło się pytanie, jak teraz zdefiniować wroga, skoro ZSRR już nie ma.  Po stronie Zachodu pojawiła się nadzieje, że uda się ułożyć dobre relacje z Federacją Rosyjską, że będzie ona konstruktywnym elementem nowego ładu międzynarodowego; Amerykanom chodziło o to, aby Rosja stała się jednym z państw w strefie bezpieczeństwa międzynarodowego stworzonej przez NATO.

          Rosja za rządów prezydenta Borysa Jelcyna była w stanie głębokiego kryzysu, przechodziła okres kolejnej tzw. wielkiej smuty więc Kremlowi nie w głowie była agresywność. Ale pod rządami prezydenta Władimira Putina kryzys opanowano i Rosja wróciła w dawne imperialne koleiny – nie zamierzała być takim państwem, jak to wyobrażał Zachód. Mimo to politycy wielu państw zachodnich nie wyzbyli się złudzeń, że jednak z Rosją uda się dojść do ładu. NATO ustanowiło nawet specjalny rodzaj relacji z Moskwą; powstała Rada Rosja–NATO i Rosja została włączona do programu Partnership for Peace (Partnerstwo dla Pokoju), który był uważany za „przedsionek” do członkostwa w NATO. Były więc duże, ale nierealne nadzieje, ale też obawa czy Sojusz w ogóle przetrwa. Wystarczyłoby przecież, żeby państwa członkowskie stwierdziły, że skoro nie ma sowieckiego zagrożenia, to Sojusz jest niepotrzebny – takie głosy wówczas były, nawet w USA.

          Pojawił się międzynarodowy terroryzm i ekspansjonizm świata islamu. Na początku lat 90-tych ukazała się praca amerykańskiego politologa Samuela Huntingtona „Zderzenie cywilizacji” pokazująca to zagrożenie, a która odegrała istotną rolę w kształtowaniu poglądów elit Zachodu – stała się niejako intelektualną podstawą do zdefiniowania na nowo roli NATO. Okazało się, że sojusz militarny państw zachodnich jednak będzie miał co robić. Zaczęto angażować się w różnego rodzaju misje zbrojne – na Bliskim Wschodzie, w Afganistanie (w następstwie terrorystycznego ataku na WTC w Nowym Jorku). Polska, będąca już członkiem NATO, również podejmowała zadania w ramach walki z międzynarodowym terroryzmem. W polskich strategiach tamtego czasu wyraźnie stwierdzono, że nie ma zagrożenia wojną w Europie. Był wprawdzie konflikt zbrojny na terenie rozpadającej się Jugosławii, ale miał on ograniczony, lokalny charakter, a po pewnym czasie powstały tam odrębne państwa narodowe i zagrożenie zniknęło. Sądzono, że Sojusz Północnoatlantycki w ustabilizowanej i pokojowej Europie nie będzie musiał strzec jej bezpieczeństwa.

 

 

Rosja bez zmian

          Nie istniała świadomość, że Rosja nie będzie lojalnym partnerem Zachodu. Było widoczne, że relacje rosyjsko-zachodnie inaczej wyobrażano sobie na Zachodzie, a inaczej w Moskwie, gdzie z racji na imperialne pragnienia pojawiła się chęć powrotu do polityki, gdy Zachód ustępuje Rosji. Podobnie jak dyktator Stalin w Jałcie dostał od prezydenta USA Roosevelta Europę Środkową, tak prezydent Putin uważał, że powinien dostać od Zachodu te kraje, które niedawno należały do Związku Sowieckiego. Szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow mówił wyraźnie, że trzeba zorganizować „nową Jałtę”. Władimir Putin w 2007 r. na konferencji bezpieczeństwa w Monachium zapowiedział, że Rosja nie zaakceptuje nowego ładu międzynarodowego i ma ambicje, żeby go zmienić. Putin zakwestionował wtedy rolę Stanów Zjednoczonych jako gwaranta uformowanego porządku światowego i mocarstwa decydującego o relacjach międzynarodowych. Powinno więc być oczywiste, że konflikt na osi Rosja-Zachód staje się znowu faktem. Nieliczni politycy Zachodu to dostrzegli, większość nie. Niepokój pojawił się głównie w państwach, które przedtem były w bloku sowieckim i obawiały się, że Rosja znów zechce je sobie podporządkować. I rzeczywiście, wkrótce doszło do wojny na Kaukazie; Rosja w 2008 r. użyła siły zbrojnej przeciwko Gruzji. Miała wówczas miejsce zorganizowana przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego wyprawa środkowoeuropejskich przywódców do Gruzji, która prawdopodobnie uniemożliwiła Rosji ponowne zajęcie tego kraju. To wtedy w Tbilisi prezydent Kaczyński ostrzegał, że po Gruzji Rosja napadnie na Ukrainę, później będą państwa nadbałtyckie i w końcu także Polska. Jednak ówczesny rząd premiera Donalda Tuska inaczej niż prezydent Kaczyński oceniał sytuację. Nadal uważano, że zagrożenia zewnętrzne są mało prawdopodobne. A wtedy był najwyższy czas, aby opracować nową strategię obronności i zacząć budować system obrony państwa, który zagwarantuje Polsce bezpieczeństwo. Niestety, w kolejnych latach w polskich strategiach wciąż obowiązywało założenie, że wojny nie będzie, a gdyby jednak jakimś cudem do niej doszło, to Polska natychmiast otrzyma pomoc NATO.

          Przyszedł 2014 r. i Rosja zajęła Krym, nikt już nie miał złudzeń. Nawet niezbyt rozgarnięty prezydent Bronisław Komorowski dostrzegł, że Polska nie ma armii zdolnej do obrony swoich granic i przesadzono z zaangażowaniem wojska w misje zagraniczne. Komorowski mówił przy tym, że przeznaczono środki na cele z punktu widzenia naszej obronności niekoniecznie najważniejsze. Niestety, proces traconego czasu nie skończył się; nie powstała nowa strategia obronności, nie zaczęto budować właściwego systemu obrony. Ogłoszono natomiast program dozbrojenia armii, który nazwano „Polskie kły”. Wojsko Polskie miało być uzbrojone w środki ofensywne, którymi mogłoby boleśnie uderzać w ewentualnego agresora (np. rakiety zdolne niszczyć cele na terenie Rosji). Za pomocą takiej groźby zamierzano powstrzymywać agresora, „Polskie kły” miały napastnika odstraszyć.

 

 

MON bez zmian

          Gdy po wyborach w 2015 r. w miejsce koalicji PO-PSL przyszła kierowana przez PiS Zjednoczona Prawica minister obrony Antoni Macierewicz deklarował, iż zbuduje armię zdolną obronić nasze granice, ale w praktyce okazało się, że zamierza cel osiągnąć – nie przyznając się do tego – realizując program „Polskie kły”. Nowym uzbrojeniem miały być bardzo drogie środki ofensywne, co do których nie wiadomo na ile sprawdzą się w obronie państwa. Nie dostrzegano, że chcąc zbudować siły zbrojne skuteczne w obronie i odpowiednio do tego je uzbroić, niezbędne jest posłużenie się właściwą strategią obronności, której Polska nie miała. Wprawdzie min. Macierewicz stworzył „Koncepcję Obronności Rzeczpospolitej Polskiej„, w następstwie przeprowadzonego Strategicznego Przeglądu Obronnego, ale – w moim przekonaniu – wyznaczone w tym dokumencie kierunki działania tylko niewiele różniły się od obowiązujących w poprzednich latach; znowu mówiło się, że podstawą obrony będą wojska operacyjne, a więc siły ofensywne, gdy potrzebne są zdolności obronne, defensywne. Ponadto Macierewicz nie zauważył, że „Koncepcja” jest dokumentem niższej rangi od strategii i może obowiązywać zależnie od woli szefa resortu, następny minister nie musi jej respektować, gdy każdy szef MON musi realizować strategię obronności, która jest dokumentem najwyższej rangi podpisywanym przez prezydenta RP.

          Strategia obronności państwa to wskazanie w jaki sposób zamierzamy się bronić i z tego wynikają konkretne tajne plany działań w tym programy technicznej modernizacji armii. W przypadku Polski strategia powinna też zawierać rozwiązanie niezwykle trudnego problemu: na ile możemy liczyć na gwarancje bezpieczeństwa dane Polsce przez NATO, a na ile powinniśmy liczyć na samych siebie. Trzeba już dziś przewidzieć sytuację, w której Sojusz spóźni się, albo nawet nie zadziała i jak mamy zachować się, co robić, aby mimo to zapewnić Polsce bezpieczny byt.

          Premier Morawiecki mówił przy jednej z rocznicowych okazji, że „NATO nie jest uniwersalnym lekarstwem„. Dobrze by było, by dostrzegł to także resort obrony. W naszej obronności zbyt dużo zostało z „tradycji” Układu Warszawskiego – zawsze trzeba słuchać sojusznika i wykonywać jego rozkazy. Widziałem jak tuż po wstąpieniu do NATO czekano, że Sojusz powie nam, co mamy w wojsku zrobić. Kiedy otrzymaliśmy cele natowskie dla sił zbrojnych RP, to wielu uważało, że trzeba je po prostu w całości bezkrytycznie przyjąć i wykonywać. Nie rozumiano, że w przeciwieństwie do Warszawskogo Dogowora NATO jest sojuszem suwerennych państw i każde z nich dochodzi swoich spraw. W Polsce zapomina się, że sojusze zawiera się po to, żeby realizować własne, a nie cudze interesy. Panuje infantylne przekonanie, że skoro NATO – a przede wszystkim USA – gwarantują Polsce bezpieczeństwo, to im bardziej Polska będzie spolegliwa wobec sojuszników, tym większa jest gwarancja, że oni nas nie zostawią w biedzie.  Przypomnijmy sytuację z II wojny światowej; premierowi Anglii Winstonowi Churchillowi bardzo zależało na akceptacji Polski dla porozumienia ze Stalinem; wtedy premier polskiego rządu gen. Władysław Sikorski zażądał, aby Stalin zagwarantował nienaruszalność terytorialną Polski i zwolnił więzionych w ZSRR polskich obywateli. Stalin tego nie chciał zrobić. Churchill poprosił Sikorskiego, aby Stalinowi ustąpił. Premier Anglii obiecał, że po wygranej wojnie z Niemcami Zachód Polski nie zostawi i polskie interesy będą zabezpieczone. Gen. Sikorski ustąpił Churchillowi i Stalinowi, a po zwycięskim zakończeniu wojny ten sam Churchill powiedział gen. Andersowi: „może pan zabrać te swoje dywizje, już nie są nam potrzebne”.

          Filozof George Santayana ostrzegał: „Ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie”. Na pewno trzeba wyciągać wnioski z przeszłości. Naszą obronność opieramy obecnie na Stanach Zjednoczonych, ale przecież nigdy nie można mieć pewności, czy zawsze w Waszyngtonie będzie życzliwy Polsce prezydent, czy Biały Dom nie zmieni swojej polityki wobec naszej części Europy. Za mało bierze się pod uwagę ten oczywisty fakt, że przywódcy sojuszniczych krajów zawsze i przede wszystkim mają na względzie własne interesy. A w interesie Stanów Zjednoczonych nie zawsze musi być obecność w Europie Środkowej. Na razie tak jest, ale to się może zmienić. Trzeba pamiętać, że Stany Zjednoczone prowadzą politykę globalną, a Polska tylko uczestniczy w przedsięwzięciach amerykańskich na tyle, na ile może. W polityce międzynarodowej zachodzą zmiany, czasem nawet bardzo szybkie i daleko idące. Widzimy rosnącą siłę Chin w kontrze do USA, są inne pola konfliktów, Korea Północna zignorowała pomysł denuklearyzacji przedstawiany jej przez prezydenta Trumpa…

          Pojawia się pytanie co mogą zrobić Stany Zjednoczone, czy wystarczy im sił na zapanowanie na pojawiających się polach konfliktów na Dalekim i Bliskim Wschodzie, i jak to odbije się na wojskowej obecności USA w Europie? Do tego Stany Zjednoczone widzą słabe zaangażowanie militarne europejskich członków Sojuszu. USA zaczęły domagać się wywiązywania przez państwa członkowskie z wydawania ustalonych nakładów na obronność (2 proc. PKB) – państwa Zachodniej Europy nie dochowują tego zobowiązania. To ma negatywne skutki dla bezpieczeństwa europejskiego bowiem USA same nie będą utrzymywać siły Sojuszu. Musimy więc w Polsce być przygotowani także na negatywne scenariusze. Takie sytuacje należy przewidywać.

          Może się zdarzyć, że pojawią się w świecie konflikty, które odciągną siły amerykańskie z Europy Środkowej. Tymczasem dziś nie możemy zapewnić Polsce bezpieczeństwa inaczej jak tylko uwzględniając sojuszniczą pomoc: NATO jest jedynym gwarantem naszego bezpieczeństwa, a bez wojsk USA NATO jest bezsilne. Gen. Skrzypczak, były dowódca wojsk lądowych mówił jakiś czas temu, że w razie rosyjskiej agresji polska armia tylko przez trzy dni mogłaby bronić kraju. Pytanie: czy wtedy przyda się to uzbrojenie ofensywne, na które teraz zamierzamy wydać ogromne pieniądze? Przypomnę pewne doświadczenie z historii: w latach 30-tych Polska zakupiła w Czechach moździerze wielkiej mocy przeznaczone do działań ofensywnych – zamierzano przy ich pomocy niszczyć niemieckie fortyfikacje na terenie Prus Wschodnich. We wrześniu 1939 r. Polska musiała się bronić na własnym terytorium i te moździerze okazały się zupełnie nieprzydatne, wystrzeliły tylko raz i zostały zniszczone przez obsługę. Zastanawiam się więc, czy kupowane dzisiaj uzbrojenie ofensywne przyda się, jeśli, nie daj Boże, dojdzie do wojny.

 

Nasze bezpieczeństwo

          Premier Orban powiedział kiedyś, że „bezpieczeństwo Europy jest dziś na chwiejnych nogach„. Rzeczywiście siła obronna poszczególnych państw europejskich wygląda marnie. Wystarczy popatrzeć, w jakim stanie jest Bundeswehra, która teoretycznie powinna być najpotężniejszą siłą w Europie, a jest w zatrważającym stanie, nie ma żadnej liczącej się zdolności obronnej. Mówi się o potrzebie stworzenia specjalnej armii europejskiej. W Brukseli hołubione są pomysły, aby Unia Europejska stała się jakimś tworem quasi państwowym, a skoro ma już wspólną walutę euro, to uznano, że powinna też mieć wspólną armię. Czy jest to możliwe, zważywszy na stan zachodnioeuropejskich społeczeństw, które są zarażono chorobą lewactwa objawiającą się m.in. niechęcią do wojska? Dominująca w elitach unijnych liberalna lewica, propagująca rozwiązłość obyczajową, nie kreuje warunków do tworzenia silnego wojska, np. niedawno podano, że w Bundeswehrze jest pułkownik, który przez całe życie był mężczyzną, aż nagle uznał, że jest kobietą i… został/została dowódcą dużej jednostki wojskowej.

          Prawdą jest, że bez Stanów Zjednoczonych, obrona Europy przed każdym zagrożeniem militarnym jest trudna. W I wojnie światowej, gdyby nie pomoc USA i bezpośredni udział wojsk amerykańskich w walkach, to Niemcy by tę wojnę prawdopodobnie wygrały. W II wojnie światowej było to jeszcze bardziej widoczne. A III wojny światowej jak dotąd nie było dlatego, że Stany Zjednoczone nie wycofały się z Europy; zostały tu politycznie i wojskowo, zagwarantowały zachodnim Europejczykom bezpieczeństwo tworząc NATO, a poprzez Plan Marshalla pomogły im zbudować dobrobyt. O tym w Berlinie i Paryżu zdaje się zapomniano, ale nie sądzę, żeby także dziś Europa, w razie zagrożenia, dała sobie radę bez pomocy USA. A gdyby Amerykanie z jakichś powodów zdecydowali się jednak na opuszczenie Europy to, tak się dziwnie składa, że najbardziej zależy na tym Rosji… Wtedy nie tylko skonfliktowana Europa, ale żaden z jej krajów, zważywszy na przewagę wojskową Rosji, po prostu nie obroni się.

          Premier Orban mówił, że marzy o takiej armii, która mogłaby obronić Węgry i bardzo liczy na węgierską młodzież. Marzenia trzeba przekształcać w konkretne struktury obronne. Rzecz polega na tym, że ludzie zaangażują się w sprawę, którą uznają za bardzo ważną dla nich samych, a tym jest zapewnienie bezpieczeństwa własnych domów i rodzin. Jeżeli Polakom pokazywano, że służba wojskowa to „zawód” i „przygoda” – misje zbrojne w odległych krajach, to nic dziwnego, że stronili oni od wojska. Dlatego proponowałem, aby oprzeć nasz system obronny na wojskach Obrony Terytorialnej tworzonych „od dołu”, w gminach i powiatach, aby mieszkający tam ludzie sami organizowali się do ochrony i obrony swoich domostw.

          W systemie obronnym państwa oczywiście potrzebne są nowocześnie uzbrojone wojska operacyjne, ale trzeba sobie zdawać sprawę, że one same nie obronią kraju. Przerobiliśmy taki wariant obrony w 1939 r.; okazało się, że nie zawiedli tylko ludzie, którzy po klęsce stworzyli konspirację i potrafili długo stawiać opór najeźdźcom – Niemcom, a potem Rosjanom. Żeby Polacy chcieli bronić Polski dziś to trzeba – jak to wspomniałem wyżej – wskazać zadanie, które będzie dla nich najważniejsze, czyli przygotowanie się do obrony własnego domu. Polacy powinni być do tego dobrze przygotowani, a resort obrony ma to organizować. Tymczasem latami usypiano obywatelską odpowiedzialność obronną przekonując, że zapewnimy Polsce bezpieczeństwo za pomocą niewielkiej armii zawodowej posiadającej „Polskie kły”, a przeszkolenie wojskowe, dostęp do broni nie są Polakom potrzebne. Rosja ma takich „kłów” nieporównanie więcej. Dlatego przekonywanie Polaków, że kilkudziesięcioma rakietami na samolotach, czy jakimś dywizjonem rakietowym odstraszymy rosyjskie mocarstwo jest niemądre i można to rzeczywiście nazwać „potrząsaniem szabelką„. Można zresztą założyć, że potencjalny agresor zechce te „kły” wcześniej, prewencyjnie, wybić, aby Polska nie miała żadnych zdolności atakowania celów na jego terytorium.

          Nie zaniedbując relacji polityczno-wojskowych ze Stanami Zjednoczonymi i NATO jednocześnie trzeba poszukiwać własnych zdolności obronnych budując też silną pozycję Polski w Europie Środkowo-Wschodniej. Dzięki członkostwu w NATO poprawił się stan bezpieczeństwa naszego kraju w porównaniu z latami, gdy Polska, po rozpadzie bloku sowieckiego znalazła się w swoistej szarej strefie bezpieczeństwa Europy, z której wojska rosyjskie wprawdzie wyszły, ale nie mieliśmy wątpliwości, że w przyszłości będą chciały tu powrócić. Uzyskanie członkostwa w Sojuszu oddaliło to zagrożenie. Członkostwo Polski w NATO z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego było i jest bardzo ważne, co nie oznacza, że usuwa wszystkie zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego.  O tym należy zawsze pamiętać.

Exit mobile version