Site icon ZycieStolicy.com.pl

Felieton Tȟašúŋke Witkó „Morale i nastroje społeczne”

MORALE

Donald Trump i jego otwarta wojna z zaoceanicznym liberalizmem przykryła wszystko. Żadne inne wydarzenia na świecie nie odbiły się tak szerokim echem, jak starcie ustępującego prezydenta z Demokratami, częścią Republikanów, gigantami cyfrowymi niepodzielnie panującymi w sieci internetowej i ich totumfackimi. Wszystko inne nagle przestało się liczyć i mieć większe znaczenie. Moja ocena prezydentury pana Donalda jest niesamowicie niejednoznaczna i osiąga w różnych obszarach przeciwstawne wartości graniczne. Łaskawym okiem patrzyłem na podejmowane próby odbudowy znaczenia i potęgi militarnej Sojuszu Północnoatlantyckiego oraz podkreślenia globalnej hegemonii zbrojnej USA. Ani ja, ani nikt inny nie jest w stanie dziś autorytatywnie stwierdzić, które z państw jest najlepiej do wojny przygotowane i posiada potencjał pozwalający wygrać konfrontację orężną. Być może są to Stany Zjednoczone, a być może Chiny, o których faktycznie wiemy bardzo niewiele ze względu na jednak niedemokratyczny charakter państwa, brak swobodnego przepływu informacji i wolnych mediów. Ta wielka niewiadoma, wypuszczane umyślnie, nieprawdziwe wiadomości o dysponowanym arsenale, gigantyczna liczba ludności i niezmierzony obszar Państwa Środka, powodują, że większość założeń porównawczych może okazać się mylna. Dodam, że dalekowschodni gigant bez irańskiej ropy naftowej ma bardzo ograniczone możliwości manewru, dlatego moim skromnym zdaniem walka wyłącznie dwóch państw jest wykluczona, a historia, która jeszcze nikogo i niczego nie nauczyła, jedynie przypomina, iż kluczowe mogą być w takich sytuacjach morale i nastroje społeczne.

Morale i nastroje społeczne, bez względu na region globu, wywierają mocny nacisk na każdą władzę. Szczególnym przykładem popierającym powyższą tezę, była sytuacja w Ameryce podczas wojny w Wietnamie, szczególnie w pierwszej dekadzie lat 70. XX wieku. Miałem to szczęście, że osobiście spotkałem człowieka, który służył w Delcie Mekongu prawie trzy długie lata. Nasze drogi skrzyżowały się w górzystym Afganistanie, gdzie żołnierski los zawiódł mnie w marcu 2007 r., a oficerem łącznikowym ze strony amerykańskiej był major Gwardii Narodowej, człowiek urodzony w roku 1950 lub 1951 o swojsko brzmiącym imieniu Robert. Moi przełożeni obchodzili się ze mną trochę jak z jajkiem, ponieważ niewiele wcześniej skończyłem leczyć poważny uraz kości strzałkowej i tylnej krawędzi piszczeli prawej nogi, dlatego wyznaczali mnie do pełnienia nocnych dyżurów bojowych w sztabie Polskiej Grupy Bojowej (PBG – skrót od angielskiej nazwy Polish Battle Group). Tam właśnie wysłuchałem długich opowieści o piekle indochińskiej dżungli, ale także o rozczarowaniu młodego człowieka, który po traumatycznych wojennych przejściach powrócił do innej dżungli – tym razem betonowej – i już na lotnisku w Nowym Jorku został opluty i nazwany „mordercą dzieci” przez naćpanego, długowłosego hippisa. Osobnik z pacyfą na rozciągniętej koszulce powitał w ten sposób swojego umundurowanego rówieśnika i wcielił w życie chwytne hasło „Czyń miłość, nie wojnę” (Make love, not war). W życiu przeważnie bywa tak, że akcja jest równa reakcji, co dawno temu opisał sir Isaac Newton, toteż chuderlawe ciało kontestatora rzeczywistości zetknęło się dynamicznie z podłożem po celnym prawym sierpowym ówczesnego PFC (skrót od angielskiej nazwy stopnia wojskowego „private first class” odpowiadającego naszej randze starszego szeregowego). Tego jednak nigdy nie pokazano w żadnym filmie.

Film pokazał podobne wydarzenia dopiero dekadę później. Wszyscy z Państwa pamiętają zapewne obraz „Rambo”, którego premiera odbyła się w roku 1982, kiedy to Amerykanie rozprawiali się z powietnamską traumą. Nawet jeśli ukazane działania specjalne w górskim lesie nazwiemy na potrzeby niniejszego tekstu „mało realnymi”, to jednak końcowa przemowa głównego bohatera o zepchnięciu „Wietnamczyków” na margines bytu jest bardzo ważna. Scenariusz był częścią szerokiej operacji, jaką armia amerykańska prowadziła w celu naprawy swego wizerunku i podniesienia morale, zarówno we własnych szeregach, jak i w całym społeczeństwie. Drugi był chyba kultowy „Pluton” Olivera Stone’a, ale moim prywatnym zdaniem film transmitował raczej jakiś osobisty przekaz reżysera i jego skomplikowaną opowieść o przeżyciach wojennych. Niestety, raczej nie jestem w stanie zaobserwować w nim wartości mających budować wewnętrzne Amerykanów, ale – jak twierdzą nieprzychylne mi indywidua – moja wrażliwość na sztukę jest zbliżona do tej reprezentowanej przez głaz narzutowy, toteż powyższe przemyślenia nie muszą być wiążące.

Wiążące przemyślenia, a do tego konstruktywne, winny za to wyjść z kręgów naszej władzy. Zastanawiam się, czy ktoś analizuje teksty kluczowych waszyngtońskich tytułów prasowych i wyciąga z nich wnioski o kondycji tamtejszych elit i klasy średniej? Brutalna rozprawa „rządców dusz” z 45. lokatorem Białego Domu musi dać do myślenia każdemu, kto jest związany sojuszem wojskowym z Pentagonem. Powstaje szereg pytań o jakość nowego otwarcia stosunków partnerskich z administracją Joe Bidena i badanie podatności jego ekipy na naciski różnych środowisk. Ja jestem wciąż optymistą i liczę, że nasza dyplomacja temu zadaniu podoła budując w ten sposób bardzo wysokie nadwiślańskie morale i nastroje społeczne.

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 18 stycznia 2021 r.

Exit mobile version