David Lynch, pożegnanie.
Odszedł David Lynch. Człowiek, który wypalił znamię na mojej duszy. Człowiek, który wbrew zdrowemu rozsądkowi, kreślił wizję świata będącą mieszanką snów, prozy i złowróżbnej bylejakości, codzienności. Metafizyczne uniesienia i godne uwagi rozmyślania nad człowieczeństwem, istotą dobra i zła, esencją istnienia, szarością i niepojętą ścieżką życia, wbrew nieakceptowalnym przez prozaików pospolitości rzeczy istnienia… Lynch jak nikt potrafił kreślić wieloznaczne obrazy, będąc całkowicie zanurzonym w codzienności, która tętni; przypadkiem, suspensem, skomplikowanym splotem pragnień, marzeń i przewin każdego, bez wyjątku.
Fascynacja snami w twórczości Lyncha jest wręcz uderzająca. Światy sennych „marzeń” oplatające ludzkie losy, które nieuchronnie splatają się z rzeczywistością. Sny, nieznajdujące usprawiedliwienia tego, że stają się koszmarami, które podszyte najskrytszą mieszaniną światła i mroku, kuszą i wodzą na manowce bohaterów dzieł Lyncha. To była esencja jego twórczości.
„Miasteczko Twin Peaks” moje pierwsze i najbardziej uwielbione dzieło Lyncha. Obsada, muzyka, zdjęcia, historia… agent Cooper i jego umiejętność odnajdywania radości w małych drobnostkach; łyku dobrej kawy, kawałku placka… to dawno zapomniany etos empatycznego stróża prawa ale przede wszystkim człowieka.
„Zagubiona autostrada” film, który parę razy wydawało mi się, że całkowicie ogarnąłem i ułożył mi się w logiczną całość. To było tylko wrażenie, przecież nie da się ogarnąć śnienia, a zwłaszcza śnienia igrającego z rzeczywistością.
To tyle. Odpoczywaj w spokoju Panie Lynch.