Site icon ZycieStolicy.com.pl

„Bilans zysków i strat”

bilans zysków i strat

Jeśli bezkrytycznie wierzyć sondażom, to Donald Trump wybory prezydenckie przegra. Czy tak faktycznie będzie? Nie wiem. Wiem natomiast, że obrazy z jego wieców wyborczych całkowicie przeczą grafikom opracowywanym przez wyspecjalizowane ośrodki badawcze. Co prawda, konfrontacja umieszczonych na osi odciętych słupków poparcia przemawia na jego niekorzyść, jednak klimat bezpośrednich spotkań z wyborcami jest niepodrabialny i tutaj Trump deklasuje Joe Bidena. Mogą sobie Państwo wyobrazić, jaki panuje kontrast w odbiorze tego wielkiego chłopiska o niedźwiedziej posturze, wdzięcznie podrygującego w takt skocznej muzyki z wygadującym głupstwa, zapominającym znaczenia wyrazów pretendentem, prawda? Niosący na karku ósmy krzyżyk mężczyzna z rozpoznawalną fryzurą, gromadzi rozentuzjazmowane tłumy i nie daje najmniejszych szans swemu przeciwnikowi akurat na tym polu, ale – niestety – ma przeciwko sobie media, a te nie przebierają w środkach. Wszyscy pamiętamy sprawę Abilio Jamesa Acosty, korespondenta CNN w Białym Domu, który skutecznie wyprowadził głowę państwa z równowagi podczas konferencji prasowej, a po cofnięciu mu akredytacji, jego stacja podniosła wielki klangor i szumnie zapowiedziała pozew sądowy. Do CNN dołączyła Fox News, także odgrażająca się sporem prawnym i przez kolejne tygodnie na antenach nie mówiono już o niczym innym, tylko o „złym Trumpie”, mantrycznie powtarzając ukute na potrzeby chwili tezy, o rosyjskim śladzie prowadzącym wprost do otoczenia pana Donalda. W „pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada roku przestępnego” przekonamy się, jaki był ten prezydencki bilans zysków i strat.

Bilansu zysków i strat Amerykanie dokonają już 3 listopada br. Jest on niesamowicie istotny dla nas, ponieważ od niego zależy przyszły kształt polskiej polityki międzynarodowej, a to skomponuje pewien wachlarz działań, jakie będzie musiała podjąć Kancelaria Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej, Ministerstwo Spraw Zagranicznych (MSZ) i Ministerstwo Obrony Narodowej. Żartobliwie postawię tezę, że jeśli do „przemeblowania” w Gabinecie Owalnym dojdzie, to pierwsze skrzypce może odegrać Mariusz Błaszczak, ponieważ w USA, podobnie jak wszędzie, liczą się głównie pieniądze. Żaden człowiek, nawet tak potężny jak główny lokator Białego Domu, nie jest w stanie wymusić na firmach zbrojeniowych odstąpienia od podpisania nowych kontraktów na dostawę i serwis sprzętu wojskowego czy anulowanie dotychczasowych umów. Miliardy dolarów, jakie mamy zapłacić w najbliższych latach za dostawy samolotów F-35, staną się jednym z naszych głównych atutów negocjacyjnych. W tym miejscu zaznaczam, że powyższe dywagacje nie są moim przeorientowaniem na administrację Joe Bidena, ale jedynie próbą ukazania Czytelnikom obszarów, w których powinniśmy szukać porozumienia w ewentualnej, nowej rzeczywistości. Dodam także, że mam wielką osobistą nadzieję, iż jeśli takowe wolty myślowe przeprowadzam ja, to podobne, ale znacznie lepsze jakościowo scenariusze, są opracowywane w Dużym Pałacu i przez najbliższych współpracowników ministra Zbigniewa Raua. Zrezygnowanie i oczekiwanie na porażkę nie powinny być obecnie polską domeną, ale zdrowy rozsądek nakazuje przygotowanie wyjścia awaryjnego, dlatego proponuję wziąć przykład z naszych zachodnich sąsiadów.

Nasi zachodni sąsiedzi już grają na dwa fronty. W czasie, kiedy liczące się niemieckie media propagują sążniste komentarze odżegnujące 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych od czci i wiary, ich ambasador w Warszawie, Arndt Freytag von Loringhoven, spotyka się na kolacji z Georgette Mosbacher i dyskutuje o wolności prasy w Polsce. Nie, Drodzy Państwo, to nie jest dyplomatyczna wpadka. To, z jednej strony, niemiecka bezczelność, buta i zemsta za naszą opieszałość w przyjęciu jego listów uwierzytelniających, a z drugiej, zwyczajna amerykańska infantylność i głupota. Jeśli von Loringhovena podejrzewam o cyniczną grę i próbę odnalezienia granic własnej swobody w postępowaniu nad Wisłą, tak Amerykankę oskarżam o niewyobrażalną ignorancję, niewiedzę oraz całkowity brak obycia. Źle rzecz cała świadczy o waszyngtońskim Departamencie Stanu, ale także o skuteczności naszego MSZ-u, ponieważ nie jest to pierwsze dyskusyjne zachowanie Mosbacher. Najwidoczniej, w otoczeniu Raua brakuje człowieka na tyle silnego osobowościowo, by stłumić rozbuchaną Jankeskę, a Teuton pokazał nam, że porozumienie Berlina z Waszyngtonem, ponad naszymi głowami, nie jest niemożliwe. Radzę naszym politykom bardzo uważnie przyglądać się ruchom obydwu person, a w przypadku nasilenia podobnych zjawisk wysłać do Teheranu jakąś pokaźną delegację biznesową, naturalnie pod egidą Ministerstwa Rozwoju, Pracy i Technologii, bo chyba zwyczajowe środki perswazji zostały, głównie w stosunku do owej ekscentrycznej damy, już wyczerpane i czas na bardziej radykalne kroki.

Radykalne kroki kampanijne podejmują sztaby obydwu kandydatów, co upewnia mą osobę w przekonaniu, że o „pęknięciach społecznych” można mówić nie tylko pomiędzy Tatrami a Bałtykiem. Dla mnie osobiście, symbolem podziału są postacie Roberta De Niro i Jamesa Woodsa, wyśmienitych aktorów, których ja wciąż widzę na planie filmu „Dawno temu w Ameryce”. Dziś, po ponad trzech i pół dekadach od nakręcenia obrazu, panów dzieli już chyba wszystko. De Niro zasłynął nazwaniem Trumpa „szaleńcem”, zaś Woods oficjalnie naśmiewa się z Bidena i potępia lewicowy model postępowania. Możemy więc czuć się nieosamotnieni w naszych politycznych nawalankach i cierpliwie oczekiwać na amerykańską ocenę prezydenckiego bilansu zysków i strat.

Howgh!

Tȟašúŋke Witkó, 26 października 2020 r.

Exit mobile version